Miało być o tym, że czas nie leczy ran, a wyszedł wątek innych osób (z rodziny), które też cierpią z powodu śmierci naszych kochanych maleństw. Chciałam tylko powiedzieć na własnym przykładzie - w pewnym momencie złapałam się na myślach typu "do męża: co ty możesz wiedzieć - nie nosiłeś jej pod sercem, nie urodziłeś, nie karmiłeś..." "do synka: jesteś za malutki, żeby cokolwiek zrozumieć!" "do mamy: co ty możesz wiedzieć - to przecież nie twoje dziecko" "do siostry i najlepszej przyjaciólki - Wasze córeczki przecież żyją!"
i tylko się cieszę, że jakoś się ugryzłam w porę w język... Bo dziś, kiedy już trochę jestem spokojniejsza, wiem na pewno dwie rzeczy: po pierwsze, nie tylko ja straciłam córeczkę, choć na pewno jako matka odczuwam jej stratę inaczej niż reszta - mój mąż stracił wymarzoną swoją ksieżniczkę, mój synek stracił ukochaną małą siostrzyczkę, moja mama straciła wnusię, której poświęciła mnóstwo czasu i miłości, moja siostra straciła oczekiwaną siostrzeniczkę, moja najlepsza przyjaciólka straciła "mleczną córkę", dla której przez kilka miesięcy bez jednego słowa narzekania codziennie odciągała mleczko. I po prostu nigdy nie zdołam im wszystkim podziękować za tą miłość i czułość, którą otoczyli Hanulkę. Po drugie,tak jak nie da się zmierzyć miłości, nie istnieje też żadna maszyna to pomiaru bólu i cierpienia. Już wiele razy pisano o tym na tym forum - nie wiemy, co czują inni ludzie, jak mocno cierpią, co sobie tak naprawdę myślą, co przeżyli w przeszłości. Dlatego bez sensu jest zabranianie ciociom i babciom pisania tutaj, tak samo, jak bez sensu jest wiele z "mądrych rad", które od nich słyszymy (to tylko "produkt" bezsilności i chęci zrozumienia "dlaczego?").
Życzę dużo siły Wam wszystkim! kasia, mama Hani (+18.01.2010), a także Jerzyka (3 latka) i Stefcia w brzuszku.
|