Wiesz, zaobserwowałam zastanawiającą rzecz w swoim środowisku. Jak urodził się Bartuś, moje drugie dziecko po stracie pierwszego, dostałam społeczną "zgodę" na mówienie (raz po raz, nie za często) o Martynce... Wcześniej na słowo "Martynka" robiła się ciężka, ołowiana atmosfera, rozmowy sie urywały; widziałam wyraźnie, że wszystkich wprawiam w zakłopotanie.
Urodziło się drugie dziecko, przeżyło, i dostałam społeczne "przyzwolenie" na obecność Martynki w moim życiu. To tak, jakby mówienie o niej przestało być wynikiem mojej życiowej chorej bezradności wobec żałoby, a zaczęło być zwykłą "pamięcią". Smutne, niesprawiedliwe i bez wyobraźni.
Wam nie muszę tego tłumaczyć.
|