Mam 37 lat. Za sobą nieudane małżeństwo. 15-letni syn, który ostatnio powiedział mi, że ze mną nie może wytrzymać. 10 lat temu, kiedy jeszcze moje małżeństwo wyglądało jako-tako zaszłam w drugą ciążę. Niestety dość szybko dowiedziałam się, że była to ciąża pozamaciczna.
Trafiłam do szpitala, gdzie pierwszy i ostatni raz widziałam na USG bijące serduszko maleństwa w jajowodzie. Potem zabieg i rozpacz. Długie starania (ponad 3 lata) o kolejną ciążę nie przyniosły skutku, mimo wykonania wszystkich badań (moich i męża).
Zaczęły się problemy z moim zdrowiem, parę razy byłam w szpitalu. Kiedy doszłam do siebie, podjęłam pracę, a mój mąż zaczął pić na całego. Starałam się ratować ten związek, ale kiedy doszło do rękoczynów dałam spokój. Po jedenastu latach małżeństwa rozwiedliśmy się.
4 lata temu poznałam mojego TŻ (towarzysza życia) Do dziś nie jesteśmy małżeństwem, ale jesteśmy razem. Nigdy nie stosowaliśmy zabezpieczeń przed ewentualna ciążą, myślałam, że to niemożliwe żeby się udało. W zeszłym roku w listopadzie okazało się, że jestem w ciąży! Dla mnie to był CUD! Kochałam to maleństwo od momentu kiedy dowiedziałam się, że jest. Naiwnie sądziłam, że skoro już jestem w ciąży nic złego się nie może zdarzyć. Ciąża przebiegała bez komplikacji. Kiedy skończyłam 4 miesiąc zaczęła mi twardnieć macica. Dostałam u lekarza fenoterol. W 5 miesiącu ograniczyłam pracę do 4 godzin dziennie. Wszystko się uspokoiło. Mój TŻ bardzo się ucieszył na wiadomość o ciąży. Później jeszcze bardziej po USG połówkowym, kiedy okazało się, że będziemy mieć syna.
Kiedy skończyłam 24 tydzień odeszły mi wody. Wylądowałam w szpitalu. Lekarz, który mnie badał stwierdził, że dziecko nie ma w tej chwili żadnych szans. przeleżałam 9 dni podczas których pomimo podawania antybiotyków moje wody robiły się coraz zieleńsze. Potem przyszły pierwsze skurcze. Trzy razy w kolejnych trzech dniach spędzałam na porodówce, pod kroplówką z której ciurkiem leciał fenoterol. Trochę się uspokajało, potem skurcze wracały. W końcu nie można było ich zatrzymać.
3 kwietnia urodziłam Marka. Jak się urodził nie usłyszałam najmniejszego dźwięku. W lampach nad stołem obserwowałam wianuszek lekarzy stojących nad moim synkiem. On żył. Po chwili pielęgniarka pokazała mi kruszynkę zawiniętą w kocyk. to był mój syn, dostał 3 punkty, ważył 790g., żył. od początku nie dawano mu żadnej szansy. Codziennie kiedy przyjeżdżałam do niego do szpitala, słyszałam tylko jedno - stan krytyczny. W tym stanie krytycznym przeszedł w 9 dobie życia ciężką operację jelit. Reanimowano go 4 razy. Miałam zakażenie wewnątrzmaciczne i Mareczka również zaatakowały bakterie. Leżał taki biedny, samotny w inkubatorze, zaintubowany, ponakłuwany na obu rączkach, nóżkach i główce, z rana pooperacyjną na brzuszku. Tylko przez parę pierwszych dni przed operacją dostawał moje mleko. Ściągałam je w dzień i w nocy, żeby mógł je dostać kiedy jelitka wznowią pracę. Miał od początku zapalenie płuc, potem baterie atakowały kolejne narządy. Po operacji przestały pracować nerki. Miał podawane mnóstwo leków. Z 790g doszedł do 1200g przez zatrzymywanie płynów. Potem nagle nerki ruszyły i na chwilę wyglądało, że jest już po kryzysie. przewód Botalla w serduszku zamknął się sam, po USG główki okazało się, że był tylko mały wylew I stopnia. Ciągle miałam nadzieję. Siedziałam przy nim codziennie, opowiadałam co będziemy robić, jak już wyzdrowieje, śpiewałam mu piosenki i recytowałam wierszyki. mdlałam prawie z osłabienia siedząc w gorącym pomieszczeniu gdzie stał inkubator. Codziennie słyszałam od lekarza to samo - stan krytyczny, nie ma nadziei że z tego wyjdzie. A on żył. Nie mogłam go dotknąć. parę razy spróbowałam, kiedy pielęgniarki były zajęte, ale tak się bał tego dotyku, że przestałam. Nerki znów odmówiły pracy. Mijał dzień za dniem a moje biedne dziecko było już chyba tylko jednym malutkim zbiornikiem leków. Nic nie pomagało. na rączce zrobiła mu się brzydka rana po wkłuciu, która pod wpływem zatrzymywanych płynów cała popękała. Rana na brzuszku, gojąca się na początku , rozeszła się. Spuchł cały tak bardzo, że skórka pękała nie mogąc wytrzymać napięcia. Mimo zapewnień lekarza, że dostaje leki przeciwbólowe widziałam, że jego buzia wykrzywia się jak do płaczu. W 23 dobie nie ruszał się już i nie otwierał oczek.
W sąsiednim pomieszczeniu zmarła dziewczynka, na która często zerkałam. W nocy w 24 dobie Marek był umierający, a my nie otrzymaliśmy żadnej wiadomości ze szpitala. Kiedy rano przyjechałam jak co dzień do szpitala jego serduszko ledwo biło. Byliśmy z nim do końca. kiedy odszedł, wzięłam go na ręce i po raz pierwszy mogłam przytulić. Głaskałam jego malutką nóżkę, która wysunęła się z pieluszki. Całowałam główkę i czułam ten najsłodszy zapach jego ciałka. Zmarł 27 kwietnia. po powrocie do domu musiałam rycząc jak bóbr ściągnąć mleko, które rozsadzało mi piersi. Wszystko straciło sens. Minęło raptem trzy miesiące od śmierci Marka. Czasem wydaje mi się, że co najmniej trzy lata, a czasem że to wszystko nieprawda. Ze za chwilę zadzwoni ktoś ze szpitala i spyta czemu nie przychodzę do niego, że obudzę się z tego strasznego horroru i okaże się że jest, leży obok w pokoju w łóżeczku i kwili żeby go przytulić... Moje najukochańsze dzieciątko nie zaznało niczego oprócz bólu... na początku modliłam się prawie bez ustanku, żeby przeżył, później kiedy tak bardzo cierpiał, błagałam żeby jego cierpienia się już skończyły. Teraz tak bardzo mi go brak...