Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 
   Jesteśmy dwójką młodych ludzi, których połączyła wielka miłość. Dalej było jak w bajce... piękny ślub, wspaniała praca, własne mieszkanie... ciągle tylko na dziecko czasu nie było. Nie, żebyśmy nie chcieli...  Wszystko na zasadzie... jak się przytrafi ciąża, to będzie to właśnie ten czas. Potraktujemy to jako niespodziankę i będziemy z tego powodu szczęśliwi. Po dwóch latach doszliśmy do wniosku, że koniec czekania na niespodziankę, której nie chce przynieść los. Trzeba zacząć starania. Zaszłam w ciążę bez żadnego problemu... ciąża jak na zamówienie. Byliśmy szczęśliwi, aż do momentu pierwszej wizyty u lekarza. "Zarodek słabo rozwija się". Potem pojawiły się plamienia, leki, szpital. Nasza Kruszynka odeszła w 12 tc. Pozostał żal, ale wytłumaczyliśmy sobie, że tak bywa... nadzieja pozostała. Po pół roku pod moim sercem pojawiło się kolejne Maleństwo. Ta ciąża była wręcz książkowa. Czułam się i wyglądałam wspaniale. Lekarz zapewniał nas, że Maluszek jest zdrowy i rozwija się prawidłowo. Pod koniec 30 tc rozpoczęliśmy przygotowania na powitanie naszego Szczęścia. Malowanie pokoiku... gromadzenie wyprawki.... a ileż było przy tym radości... Pewnego ranka w 35tc obudziłam się na mokrym prześcieradle. Zaczęły odpływać mi wody płodowe. Pogotowie, badania i uspakajający głos mojego lekarza: "Wszystko w porządku z dzieckiem... grozi Pani tylko urodzenie wcześniaka. Przyczyna odpłynięcia wód płodowych nieznana." Odetchnęłam z ulgą... przecież to już nie będzie, aż taki wcześniak... mniejsze dzieci rodzą się i żyją. Byłam podekscytowana... teraz już w każdej chwili mogłam zacząć rodzić. Tak bardzo chciałam zobaczyć moje Maleństwo. Mąż prał ciuszki, biegał po sklepach za pieluchami i fotelikiem, bo przecież to już niedługo... już niedługo nasze dziecko przyjdzie na świat. Skurcze pojawiały się i odchodziły... po pięciu dniach z rozwarciem 3cm przewieziono mnie do szpitala wojewódzkiego uzasadniając to tym, iż nasze dziecko będzie na pewno wcześniakiem, a tam będzie miało najlepszą opiekę. Nowy szpital, nowi lekarze, nowe badania... i to ostatnie USG, po którym nasz świat zawalił się." Dziecko ma poważne wady". Nie potrafiłam uwierzyć w słowa lekarza... myślałam, że to sen... może żart... pomyłka... Przecież to niemożliwe. Moje dziecko jest zdrowe. Nie traciłam nadziei. Wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, że dziecko zoperują... będziemy dłużej w szpitalu, ale wszystko zakończy się szczęśliwie. Nie pozwolono mi rodzić naturalnie... Kiedy wyciągnęli Synka nie zapłakał... nie pokazano mi go... Lekarze walczyli o jego życie 2 godz. Przegrali. Podobno to był piękny, majowy dzień... niedziela... Zesłanie Ducha Świętego, a ja pamiętam jedynie ten straszny ból, który przeszywał mnie... i moje łzy, którymi dławiłam się do tego stopnia, że brakowało mi tchu... i dotyk mojego męża, który głaskał mnie po twarzy i mówił, że nasz Synek jest śliczny. A nadzieja umarła ostatnia...