Oswoić słonia w pokoju
Takie rzeczy najczęściej zdarzają się u kobiet z nadciśnieniem, cukrzycą, to nad nimi wszyscy się trzęsą. A ja przez całą ciążę miałam wyniki absolutnie książkowe. I to było moim przekleństwem - mówi Magda. Wózek i łóżeczko z karuzelą czekały już w dziecięcym pokoju. Magda i Tomek poszli na kontrolną wizytę do lekarza, żeby dowiedzieć się, czy nie ma przeciwwskazań do naturalnego porodu. Bo to już za dwa tygodnie. Lekarz nie wyczuł jednak tętna dziecka, a szybkie USG potwierdziło, że syn nie żyje. Kazał im pojechać do domu, spakować się i wrócić na poród. Zrobili to jak w amoku. Dopiero później dowiedzieli się, że raz na tysiąc przypadków zdarza się, że dziecko umiera pod koniec ciąży z niewiadomego powodu.
- Ten 1 promil to w sumie dużo. I nie wiesz, co robić, kiedy właśnie tobie przytrafi się ta nieznośna wyjątkowość - mówi Magda.
Bezpośrednio przed porodem znajoma położna zapytała: pani Magdo, za ścianą będą się rodzić dzieci, pani to nie będzie przeszkadzać? Odpowiedziała, że nie, bo to przecież nie jej. Był lipiec, gorąco, wszędzie okna pootwierane. A ona cała się trzęsła, jakby z zimna. Jeszcze tej nocy, z piątku na sobotę, o 3.15, urodził się Bartek. Tomek przeciął pępowinę. Tylko że synek nie płakał. Dziś żałują, że po porodzie, jak już mieli szansę przytulić Bartka, personel nie zostawił ich samych. I że nie mieli przy sobie aparatu fotograficznego, by móc zatrzymać właśnie tę chwilę.
Badanie histopatologiczne pokazało, że prawdopodobnie był to zawał łożyska. Ale dlaczego tak się stało, nie wiadomo. Trzy tygodnie przed ostatnią wizytą Magda miała robione USG, wszystko było w porządku. Prawdopodobnie łożysko przestało funkcjonować w ostatnim tygodniu ciąży: Bartek dostawał coraz mniej tlenu i zasnął, udusił się.
Następnego dnia po porodzie dostali list kondolencyjny od dyrektora szpitala z informacją, że zgłosi się do nich pielęgniarka, która przeprowadzi ich przez wszystkie formalności. Tomek mówi, że osoba, która powie rodzicowi po stracie dziecka: "Pan pójdzie tu, pan weźmie ten papierek i potem tu wróci", jest naprawdę potrzebna. Bo człowiek jest w takim szoku, że zupełnie nie wie, co ze sobą zrobić.
***
Pierwszą noc spędzili razem. Pielęgniarki, po kryjomu, bo to wbrew zasadom szpitala, zorganizowały im pokój. W niedzielę Tomek pojechał do domu, a Magda się załamała. Płakała. Pielęgniarki przyniosły środki na uspokojenie i powiedziały, że dobrze jej zrobi spacer. Ubrały ją w szlafrok, wyszły razem przed szpital. Była piękna pogoda. Z tego spaceru Magda ma dziś tylko jedno wspomnienie.
- Siedziałam na ławeczce przy klombach z różami i patrzyłam, jak wychodzą matki z dziećmi w fotelikach, jak ich ojcowie odbierają.
Potem przyszła Ewa, przyjaciółka, która cały poprzedni dzień czytała Dlaczego.org.pl. Spędziła z Magdą resztę niedzieli, pomogła bardziej niż niejeden psycholog. Krótko po porodzie to przyjaciele dzwonili: "Nie mamy pojęcia, co wam powiedzieć. Ale jeślibyście czegoś potrzebowali, to my to zrobimy". I przywozili jedzenie, przyjeżdżali i siedzieli z nimi w szpitalu. Rozpisali im plan działania na cały tydzień: kwiaty, cmentarz, wyglądało to jak plan lekcji z podziałem na dni, godziny, numery telefonów. Szukali w internecie, jak można pomóc parze po stracie dziecka. To dzięki nim rodzice Bartka mają zdjęcie syna. Dziś stoi na komodzie w salonie, obok zdjęć kuzynów, ciotek, babć i dziadków. Łącznie około 30 fotografii. Jak drzewo genealogiczne.
Magda mówi, że w czasie pobytu w szpitalu bardzo pomogły jej starsze pielęgniarki, bo one nie pocieszały, nie wydumywały niczego, tylko pomagały na tyle, na ile mogły. Młode pielęgniarki, gdy tylko zaczynała płakać, dawały jej środki na uspokojenie. Jakby to cokolwiek miało pomóc. Albo przychodziły i powtarzały jak mantrę: będzie dobrze, będzie dobrze. W takich chwilach miała ochotę krzyczeć: No, kurwa mać, właśnie, że nie będzie!
Był jeszcze sztandarowy tekst: jesteście młodzi i jeszcze będziecie mieć dzieci. Najbardziej bolało to, że ludzie na siłę próbowali znaleźć w tej sytuacji coś pozytywnego. - Dzień po śmierci mojego dziecka przyszedł ksiądz, czuł się w obowiązku coś powiedzieć. Więc uraczył mnie historią, że nie powinnam za bardzo rozpaczać i mieć pretensji, bo nigdy nie wiadomo, co by było. I opowiedział mi o kobiecie, która miała syna, ten syn zachorował, ona prosiła Boga, by go uratował. Syn wyzdrowiał, został mordercą i wylądował w więzieniu.
Mama i siostra Magdy wyznawały zasadę: nie mówimy o sprawie, żeby nie bolało. Jak w tym wierszu: "W pokoju jest słoń/Jest ogromny, pękaty, trudno się obok niego przecisnąć/ Mimo to przeciskamy się rzucając >>Jak się masz<< i >>Wszystko w porządku<<.../ I tysiąc innych banalnych pogawędek/ Rozmawiamy o pogodzie/ Rozmawiamy o pracy/ Rozmawiamy o wszystkim innym - tylko nie o słoniu w pokoju" (Terry Kettering "Słoń w pokoju").
Dziś w rodzinie Magdy jest lepiej, słoń jest oswajany. Mama Tomka miała inne podejście, może dlatego, że jest pielęgniarką i nieraz widziała śmierć dzieci. Rozmawiała. Nie pouczała.
***
Na pogrzeb chcieli ubrać synka sami. Przepychankom w prosektorium nie było końca. Mówili im, że nie, nie pokażą ciała, bo to widok na całe życie, ostatecznie to może pan, ale pani nie. Odpowiadali, że wiedzą, jak wyglądają szwy sekcyjne, co się dzieje z ciałem tydzień po śmierci, ale oboje chcą zobaczyć syna.
Często nie wiadomo, czy to była dziewczynka, czy chłopiec. Wtedy płeć w akcie zgonu wybierają rodzice: ''Poroniłam. Pochowaliśmy''
- Bałam się jak cholera, bo nie miałam pojęcia, jak to będzie. W końcu przynieśli dziecko. A ja mówię do męża: ty, zobacz, jaki on ma kartoflany nos! Po kim on ma ten nos? Myślałam, że on ma ciemne włosy! I ci ludzie stali tam i patrzyli na nas jak na wariatów. Teraz jak widzę zdjęcie Bartusia, to rozpoznaję te znamiona śmierci, wtedy ich zupełnie nie widziałam. Stałam tam jak taka matka nad kołyską, tylko że ja wtedy nad trumną stałam.
Czuli, że ubieranie to ostatnia rzecz, którą mogli dla Bartka zrobić. Jako rodzice. Dziś mówią, że dzięki temu cały pogrzeb jakoś się trzymali. Byli cali pospinani, weszli w tryb zadaniowy.
- Nigdy nie wierzyłam, że jak się rodzi dziecko, to się rodzicom świat zmienia. No zmienia się. Twoje dziecko wymaga od ciebie, żeby je ubrać. Jest małe, bezbronne, no i nie żyje. Ale rodzic jest od tego, żeby się nim zająć. To przecież nasz syn.
Na pogrzeb przyjechała część rodziny Magdy. Część uznała, że nie ma sprawy, bo to nikt ważny. Dużo osób było ze strony Tomka, może dlatego, że w tej rodzinie śmierć dziecka nie była już niczym nowym. Ale najwięcej było przyjaciół, kolegów z pracy. Nie wszyscy znajomi, którym wysłali wiadomość, że mały się urodził, ale nie żyje, w ogóle się odezwali. Śmierć Bartka zrewidowała ich stosunki rodzinne i przyjacielskie. Dla tych, którzy przyszli na pogrzeb, są w stanie wiele zrobić, bo czują, że uhonorowali ich dziecko. Z dużą częścią znajomych urwał się kontakt. Śmierć dziecka niby nie jest zaraźliwa, ale...
- Gdy wróciłam na kurs tańca, podeszła do mnie dziewczyna i zapytała: "Co tam, Magda? Tomek pewnie z małym w domu został?". Powiedziałam, że nie, niestety, nasz syn nie żyje. I ona odwróciła się na pięcie i uciekła. Od tego momentu stałam się dla niej niewidzialna.
Ta sytuacja jest dla nich śmieszna. Mieli bliskiego przyjaciela, który od śmierci Bartka przestał odpowiadać na maile, SMS-y. I to boli.
W rodzinie Magdy, trochę dalszej, nie rozmawia się o śmierci Bartka. Drażni ich, że znów są traktowani jak bezdzietne małżeństwo. Jakby nigdy nie była w ciąży. Na spotkaniach rodzinnych często rozmawia się o tym, jak to chłopcy, kuzyni Bartka, będą się razem bawić.
- Nie chodzi o to, żeby obchodzić nas na palcach, ale wystarczyłoby krótkie: Bartek pewnie będzie pilnował chłopaków z góry, żeby sobie kolan nie poobijali.
***
Bali się, słysząc, że połowa par po śmierci dziecka rozstaje się. Magda pamięta tę niedzielę, drugiego dnia po porodzie. Byli wtedy w łazience, ona brała prysznic, a Tomek usiadł pod ścianą. Widziała, jak jej mąż się załamał. - Jeszcze nigdy się tak nie bałam. Nie pamiętam, żeby Tomek jeszcze później, kiedykolwiek, aż tak...
Tomek mówi, że na początku niby wiesz, co się stało, ale to przekracza jakiś próg percepcji. To więcej, niż jesteś w stanie przyjąć, i funkcjonujesz gdzieś obok. Racjonalnie zdajesz sobie sprawę z tego, że syn nie żyje. Ale uczuciowo tego nie przyjmujesz. No i później, jak to już zaczyna docierać, to się rozpadasz.
Śmierć płodu to nie kolejny przypadek czyszczenia macicy: ''Chcą pochować choćby tkankę dziecka''
Psycholog ze szpitala powiedziała, że muszą przygotować się na to, że ich samopoczucie będzie jak sinusoida. Fazy przeżywania żałoby mogą się u nich rozminąć i nie powinni mieć do siebie pretensji, jeśli jedno ma ochotę leżeć i płakać, a drugie będzie się jakoś trzymać. Dziś myślą, że ta świadomość uratowała ich małżeństwo. Bo rzadko się zdarza, że czują się podobnie.
Często rozmawiają o Bartku. Chodzą na cmentarz. Tomek dużo mówi, dla Magdy to ważne. Bała się, że jej mąż zamknie się w sobie, jak robi to wielu facetów jej koleżanek z "branży". I że ona zacznie go irytować, bo ile można płakać. Nie chcieli wpaść w schemat: żona płacze, znaczy jest nieszczęśliwa. Trzeba zrobić coś, żeby była szczęśliwa. Żeby była szczęśliwa, to nie może płakać. Skoro rozmawianie o dziecku powoduje, że ona płacze, to nie będziemy rozmawiać o dziecku, wtedy ona nie będzie płakać i będzie szczęśliwa.
Magda denerwuje się, kiedy słyszy, że mężczyźni nie przeżywają straty dziecka tak mocno jak kobiety. Jej zdaniem ojcowie mają gorzej. Bo jak jest się w ciąży, to kobieta jest skupiona na dziecku tu i teraz: tu boli, tu puchną stopy, tu kopie. A mężczyzna nic nie może zrobić, ani przyspieszyć, ani pomóc. Generalnie - czeka. I sobie wyobraża, jak będzie wyglądać życie, kiedy to dziecko już się pojawi. I planuje, że pogra w piłkę, że pojedzie, że pokaże. A najgorsze jest to, że musi sobie uświadomić, że żadne z tych marzeń się nie spełni.
Najcięższy moment w żałobie wcale nie przyszedł na początku. Pierwsze dni, tygodnie to przede wszystkim szok, wokół było mnóstwo ludzi, którzy się nimi zajmowali. Najgorszy czas nadszedł po pół roku. Dla innych ta sytuacja już spowszedniała, a do nich właśnie wtedy zaczęło docierać, że nigdy nie pójdą z synkiem na sanki i nie usłyszą śmiechu małego.
Magda czasem ma wrażenie, że żyje podwójnym życiem - tym, które ma teraz, i tym, które chciałaby mieć. Wróciła do pracy, ale projekty, deadline'y coraz częściej przestają być ważne. Czasem siedzi i myśli: mnie nie powinien interesować jakiś raport dla klienta, teraz powinnam chodzić po parku z wózkiem. Cały czas ma poczucie, że jest w złym miejscu, że zdarzyło się coś, co wypchnęło ją na niewłaściwy tor. Bartek w jej oczach rośnie. Dziś, kiedy myśli o nim, nie widzi noworodka, którego położna po porodzie położyła jej na piersi. Tęskni za kilkunastomiesięcznym maluchem, który pewnie by już stawiał pierwsze kroki i mówił: "Mama".
***
Przypadkiem, przeglądając portal Dlaczego, dowiedzieli się o spotkaniach u dominikanów. Każdy drugi piątek miesiąca, najpierw msza dla rodziców, a po niej spotkanie, prowadzone między innymi przez Kasię i Kamila, rodziców Hani, która mając siedem miesięcy, zmarła nagle, podczas snu. Przychodzą różne osoby. Wierzący i niewierzący. Pary, które straciły dorosłych synów czy córki w wypadkach, po chorobie, samobójstwie. Są i tacy, którzy, jak Magda i Tomek, stracili dziecko bardzo wcześnie. Przychodzą, bo często słyszą: nie ma co płakać, to małe dziecko było. Zupełnie tak, jakby wielkością dziecka można było zmierzyć stratę.
Kasia z Kamilem z pierwszego spotkania, na które przyszli trzy lata temu, pamiętają, że nie byli w stanie wydusić z siebie słowa. I pamiętają parę z Wadowic, która przyjechała do dominikanów na Służewie w Warszawie, bo to było jedyne spotkanie dla rodziców po stracie dziecka, jakie udało im się znaleźć w internecie. Mówią, że te rozmowy to często pierwsza deska ratunku, pierwszy impuls, żeby przyjść i wykrzyczeć z siebie ten ból. I zostać zrozumianym w pół słowa.
Pary, które przychodzą po raz pierwszy, często mówią, że nie wiedzą, czy to, co czują, jest jeszcze normalne. I czy śmierć dziecka można w ogóle oswoić. Czy już zawsze będą nosili w sobie tę nieznośną wyjątkowość? W kwaterze dziecięcej na Cmentarzu Północnym w Warszawie jest około czterystu grobów niemowląt, a na nich zabawki. Rodzice Bartka pamiętają, jak pewnego dnia na jednym z grobów maskotki siedziały w urodzinowych czapkach. Wtedy się zorientowali, że to dziecko właśnie skończyłoby rok. Dla nich to było zupełnie zrozumiałe, ale wiedzą, że dla ludzi, którzy nie stracili dziecka, to może brzmieć makabrycznie.
Kasia z Kamilem mówią, że sposób przeżywania żałoby to sprawa bardzo indywidualna. Ale wcześniej czy później powinien przyjść moment konfrontacji ze swoimi uczuciami, nie można przez cały czas dreptać w miejscu. Co innego, jeśli ktoś przez pierwszych osiem tygodni codziennie chodzi na grób dziecka, a co innego, jeśli przez osiem lat nie ruszył nic w jego pokoju. Tłumaczą takim parom, że potrzebują fachowej pomocy psychologa, że żałoba nie może zamykać na życie. - Wyszliśmy z fazy ludowej, kiedy śmierć była traktowana naturalnie. Teraz śmierć jest daleko, między szpitalem a domem pogrzebowym. I jest trochę jak gorący kartofel, staramy się ją ominąć, bo nie wiadomo, jak się z nią zmierzyć. I brakuje ludzi, którzy umieliby w takiej sytuacji pomóc - mówi Kamil.
***
Rodzice Bartka nie uważają, że Bóg jest okrutny. Że za coś ich ukarał. Musiało chodzić o coś innego, ważniejszego. Wierzą, że to nie rodzice dostają dzieci, ale że dzieci dostają konkretnych rodziców. I z jakiegoś powodu Bóg dał Bartka im. Gdyby mały trafił na parę, która by go nie chciała, byłoby to strasznie niesprawiedliwe: nie dość, że żyjesz tak krótko, to jeszcze masz rodziców, którzy cię nie kochają. Z drugiej strony jednak cały czas mają w głowie pytanie z Ewangelii o wskrzeszeniu Łazarza. Tam Żydzi zastanawiają się, czy ten, który przywracał wzrok niewidomym, nie mógł sprawić, żeby Łazarz nie umarł. Świadomość, że wystarczyłaby jego jedna myśl, nie daje im spokoju.
Ojciec Stanisław, dominikanin, mówi, że "dlaczego" to w tej sytuacji pytanie bez odpowiedzi. Bo straty dziecka nie da się zrozumieć. Trzeba ją przeżyć. Pogodzić się z tym, że już nigdy nie będzie się w tym samym miejscu, tym samym człowiekiem. Trzeba zmienić optykę i zadać pytanie: co to dla mnie znaczy? I na nie szukać odpowiedzi. Tylko wtedy jest szansa, by ruszyć do przodu. - Znam małżeństwo, które dziś mówi: mamy sześcioro dzieci, ale tylko dwoje żyje. W nich nie ma rozpaczy. Chcę pokazać taką perspektywę. Ale drugim człowiekiem się nie steruje. Możesz pokazać rzeczywistość, ale jak ktoś nie chce jej zaakceptować, to w nią nie wejdzie.
Kiedy pytam, czy spotkał ludzi, którzy po śmierci dziecka odeszli od Boga, odpowiada, że nie tak łatwo stracić wiarę. - Jeśli ktoś po tak trudnych wydarzeniach mówi, że już nie wierzy, to pokazuje, że tak naprawdę tej wiary w nim nie było. Że się łudził, pewne prawdy jakoś rozumowo przyjął, zaakceptował je, ale w trudnych chwilach one mu nie pomogły. Bo nie były jego. Przyznanie się do tego jest najtrudniejsze.
***
Magda z Tomkiem nie wiedzą jeszcze, jak wygląda ten etap, o którym czytali w mądrych książkach: etap nowego życia, uspokojenia. Na razie trudno im to sobie wyobrazić. Chcieliby mieć kolejne dziecko, ale jeszcze nie teraz. Nie chcą, żeby to było dziecko zamiast, żeby miało poczucie, że gdyby jego starszy brat żył, to mogłoby się nigdy nie pojawić. Dziś czują, że jeszcze nie pożegnali się z Bartkiem. Jedna z dziewczyn ze spotkań u dominikanów mówi, że po trzech latach może już rozmawiać o swojej córce bez łez. Ale to wymagało tysięcy rozmów. Trzeba opowiedzieć swoją historię po raz pierwszy, dziesiąty, setny.
Katarzyna Sankowska-Nazarewicz,
Autorka jest studentką Polskiej Szkoły Reportażu
źródło:
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,134718,14865684,Oswoic_slonia_w_pokoju.html