artykuly 17Rozpacz po utracie dziecka. Z cyklu: Wybierajmy życie.

(...) Wreszcie przejdę do tematyki, która wydaje się najważniejsza, bo dotyczy konkretnych ludzkich bólów. Spróbuję się trochę podzielić tą atmosferą rozmównicy klasztornej, o której wspomniałem na początku i opowiedzieć trochę, jak rozmawiam z różnymi ludźmi w różnych ich trudnych i bolesnych sytuacjach.  Zacznę od sytuacji związanych ze śmiercią dziecka. Kiedyś przyszła do mnie matka, której dziecko umierało. Potrzebowała nie tyle rozmowy, co chciała „wybluźnić się” przeciwko Panu Bogu. Nie próbowałem jej powstrzymywać, a tym bardziej nie chciałem się wymądrzać. Bluźniła strasznie - jaki ten Pan Bóg okrutny... I może wyczuła, że jej nawet odrobinę nie potępiam, bo kiedy już tę całą flegmę z siebie wyrzuciła, to sama zaczęła mówić bardzo mądre i głębokie rzeczy, które gdybym ja jej przedtem próbował powiedzieć, to na pewno bym ją pobudził do jeszcze większych bluźnierstw.

Okazuje się, że w niej samej była prawda i pociecha wiary na tę straszną sytuację. Jedyne, co ja zrobiłem, to swoim milczącym i nie aprobującym jej bluźnierstw współczuciem pomogłem jej wyciszyć się.

Wiele już razy rozmawiałem z rodzicami, którzy nie potrafią się podnieść po śmierci swojego dziecka. Najczęściej takiej pomocy szukają rodzice po utracie dziecka małego, ale zdarza się również, że rodzice kompletnie nie mogą się pozbierać po śmierci dziecka już dorosłego. Osobiście ogromnie pomaga mi w tych rozmowach to, że w dzieciństwie byłem długoletnim świadkiem rozpaczy, jaką przeżywali moi rodzice po śmierci mojej siostrzyczki. Dzięki temu umiem w sposób prawdziwy przekazać to, co po latach powiedziała moja mama, że mianowicie nadmiernym płaczem też można Pana Boga obrazić.

Niekiedy jakiś horyzont nadziei otwiera się przez sam fakt, że rodzicom rozpaczającym po śmierci swojego dziecka opowie się o tym, jak ktoś inny przeszedł przez podobną sytuację. Rzecz jasna, praktycznie nie zdarza mi się, żebym podczas takiej rozmowy nie otworzył Księgi Mądrości i nie pokazał, co na temat przedwczesnej śmierci mówi się tam w rozdziale trzecim. Aż dziw bierze, że niektórym z tych rodziców w ciągu wielu miesięcy po śmierci dziecka jeszcze nikt tego tekstu nie pokazał.

Nieraz w takich rozmowach posługuję się mądrością ludową. Np. jest taka opowieść o matce, która w swojej nie dającej się opowiedzieć żałobie pragnęła już tylko tego, ażeby jej się to zmarłe dziecko przynajmniej przyśniło. Po wielu dniach w końcu taki sen przyszedł. Śni się jej, że jest w nocy w kościele, punktualnie o północy drzwi się otwierają i do kościoła wchodzą sami tylko zmarli z tej wioski. Ona ogromnie się cieszy, że wreszcie zobaczy się ze swoim dzieckiem. Jednakże kolejni zmarli przychodzą, ona rozpoznaje starszych, młodszych, także zmarłe dzieci, a jej dziecka nie ma. W końcu weszli już wszyscy, a jej dziecka nie ma. Dopiero po jakimś czasie przychodzi i ono. Ledwo idzie, bo dźwiga dwa ciężkie wiadra. Matka pyta: „Dziecino, kto cię tak skrzywdził?” - „Mamusiu, muszę dźwigać Twoje łzy!” Nieraz nawet wdowie czy wdowcowi uda mi się za pomocą tej opowieści istotnie dopomóc w znalezieniu miary dla swojej żałoby.

Niekiedy, ale raczej rzadko, odważam się przywołać inną opowieść, dość brutalną. Mianowicie umierał matce synek, ona przez całe tygodnie umęczona jego chorobą, w jakimś momencie zasnęła przy jego kołysce. I śni się jej, że dziecko wyzdrowiało i bardzo dobrze zaczęło się chować, ale z czasem zaczęło być trudne. W końcu syn wydoroślał, ale wdał się w złe towarzystwo, zaczął kraść, aż wreszcie kogoś zamordował. Został za to skazany na śmierć i go powiesili... W tym momencie ona się budzi, a synek właśnie umarł. „Bogu dzięki, że to był tylko sen!” - westchnęła wtedy matka. Rzecz jasna, nie jestem zbyt chętny do opowiadania tej historii, ale niekiedy się odważam.

Przypominam sobie rozmowę z matką samobójcy. Kiedy do mnie przyszła, to było już co najmniej rok po tej śmierci. Żal było na nią patrzeć, śmierć dziecka przemieniła ją w jedno wielkie nieszczęście. Dla niej takie odejście syna było klęską jej macierzyństwa, ponadto im więcej czasu mijało, tym bardziej uświadamiała sobie, że syn nadawał sygnały z prośbą o pomoc, ona je zlekceważyła, a teraz jest już za późno. W dodatku, ponieważ to samobójstwo zdradzało wszystkie cechy czynu podjętego z całą premedytacją, lękała się o jego zbawienie wieczne.

Rzecz jasna, w takich rozmowach trzeba z największą cierpliwością wysłuchać cały jej ból. Powiedziałem jej tylko dwie rzeczy, ale naprawdę ważne. Nie śpieszyłem się z mową o Bożym miłosierdziu, ani nie próbowałem jej przekonywać, że może on nie w pełni świadomie podejmował tę nieszczęsną decyzję, zwłaszcza że wszystko wskazywało na to, że miał pełną świadomość czynu, zaplanował wszystko. Powiedziałem jej dwie rzeczy: Wyszedłem od tego, co ona bardzo czuła, że samobójstwo jest to straszny czyn niszczycielski skierowany przeciwko samemu sobie, ale on ma w swojej naturze to, żeby owo zniszczenie szło dalej. „Po śmierci twojego syna - mówiłem jej - zaczęły się twoje nowe obowiązki macierzyńskie: Nie wolno ci dopuścić do tego, żeby to zniszczenie, które on spowodował, rozlewało się dalej. Nie wolno ci dopuścić do tego, żeby jego śmierć zniszczyła teraz ciebie. Ty musisz siebie ocalić. Musisz dać swojemu synowi szansę na sądzie Bożym, tak żeby on mógł się bronić:

„Ty możesz jeszcze więcej - tłumaczyłem tej matce. - Mocą łaski Bożej wszystko jest możliwe. Ty możesz to swoje straszne nieszczęście przemienić w swoją szansę. Jeśli wskutek tak niepotrzebnej śmierci twojego dziecka uda ci się mocno przylgnąć do Boga, wprowadzić więcej miłości bliźniego w swoje życie, itp., wtedy twój syn na sądzie Bożym to już będzie arystokrata. Będzie mógł się bronić: Panie Boże, bardzo źle zrobiłem, ale zobacz, ile dobra dzięki Twojej łasce z tego mojego zła wyszło!” Mam głęboką pewność, że w rozmowie z ludźmi nieszczęśliwymi wolno sięgać po ten rodzaj logiki. Po prostu za tą logiką kryje się prawda i ona do ludzi dociera.

Co poradzić rodzicom samobójcy, którzy zdecydowali się na rzecz niewiarygodną: na ukrycie przed całą rodziną samobójczej śmierci swojego dziecka. Wymyślili dla rodziny opowieść, że syn wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Rodzina dopytuje się, a oni coraz bardziej się plątają, rodzina powoli zaczyna się domyślać prawdy, bo zawsze, kiedy mówi się o tym dziecku, oni są bardzo smutni. Trzy lata trwało całe to udawanie. Kiedy przyszli do mnie, czuli się przytłoczeni ciężarem już nie do udźwignięcia. Oczywiście, najlepsze jest leczenie prawdą... więcej nie będę mówił, aby nie zdradzić anonimowości tych ludzi.

Fragment pochodzi z: Opoka.Laboratorium Wiary i Kultury.