Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 
Czas się dla mnie jakby zatrzymał. Ciągle mi się zdaje, że mam te 18 lat, kiedy to urodziłam przed wcześnie mojego synka Ksawiera. Ksawierek urodził się w 33tc z nieuleczalną wadą serca (tak już była zaawansowana to odmiana wady) - wspólny pień tętniczy. Ciąża ta nie była planowana, jednak kiedy się o niej dowiedzieliśmy, z moim wtedy jeszcze chłopakiem, byliśmy szczęśliwi, ale jednocześnie baliśmy się wiadomo reakcjii rodziców. Ja wtedy chodziłam jeszcze do drugiej klasy liceum. Rodzice jednak nie przyjęli tego tak źle jak można było się spodziewac. Ciąża do pewnego momentu przebiegała prawidłowo, potem zaczęłam gwałtownie tyc, ciśnienie zaczynało byc podwyższone i do tego znikome białko w moczu, ale zawsze - niestety to zostało zignorowane przez lekarkę, skierowała mnie do szpitala dopiero później kiedy, już pewnie uświadomiła sobie, że przesr@@@@@ sprawę. 3 razy byłam w szpitalu na podtrzymaniu ciąży - tym 3 razem już się nie udało. Karetką przewieziono mnie ze szpitala w Sosnowcu do Kliniki Położniczej w Zabrzu. Tam 1 października 2006 roku o godzinie 22.50 urodził się mój kochany synek Ksawier. Mierzył 41 cm i ważył 1580g. Prawie odrazu po tym jak wyjęto mi go z brzucha mogłam go na chwilę przytulic. Jego stan pogarszał się z godziny na godzinę. 3 października lekarze zdecydowali, że przewiozą go do Kliniki Intensywnej terapii noworodka również w Zabrzu. Został tam przyjęty o godzinie 20.50 - od tej pory wspaniały lekarz i człowiek rozpoczął dramatyczną walkę o jego życie, która trwała 2 godziny i 5 minut. Synek nie reagował na dawki leków, które są wysokie dla dorosłej osoby. Nic, kompletnie nic... To był koniec. Mniej więcej w tym samym czasie mąż z naszymi rodzicami dojechali do tamtej kliniki. Siostry ochrzciły mojego syna imieniem Wojciech, ale można jeszcze było go przechrzcic i ma na imię tak jak chcieliśmy. Mój mąż był z nim do samego końca.... Ja o śmierci mojego dziecka dowiedziałam się następnego dnia, kiedy mąż przyjechał do mnie niespodziewanie rano. Byłam wtedy na korytarzy wracałam z pokoju laktacyjnego gdzie odciągałam pokarm dla naszego synka, ale jemu to już nie było potrzebne... Mąż nie musiał nic mówic. Jak go tylko zobaczyłam wiedziałam dlaczego przyjechał.... Poszliśmy na sale odwiedzin. Tam kobiety z łóżeczkami, przy których byli szczęśliwi mężowie - nie mogłam tego znieśc, ale wszyscy chyba zrozumieli co się mogło stac bo nawet nie wiem kiedy zostalismy sami na sali. Pamiętam do dziś jak wyłam i krzyczałam NIE NIE NIE!!!!!!!!!!!!! Byłam zła na wszystkich, na los, na lekarzy, może na Boga? Strasznie znosłam to, że nie było mnie na pogrzebie mojego dziecka. Musiałam zostac dłużej w szpitalu ze względu na to białko w moczu. Nie mogłam dostac nawet przepustki. Mąż, nasi rodzice, rodzeństwo mojego męża - oni wszyscy żegnali moje dziecko tylko nie ja! Ja tkwiłam w tej beznadziejnej sali - już na ginekologii, bo nie mogłam byc na położnictwie z wiadomych wzglądów. Tego dnia wyspowiadałam się i przyjęłam komunię świętą pierwszy raz od dłuższego czasu. Poprosiłam księdza, zeby pomodlił się za naszą rodzinę, bo dziś (czyli 7 października 2006) o 13.00 jest pogrzeb mojego dziecka. Kiedy wróciłam do domu. Było pusto. Nic nie czekało. Nie było łóżeczka, które mąż już wcześniej rozłożył. Nawet nie wiedziałam jak ono wygląda. Jeszcze tego samego dnia zalogowałam się na "Naszym Bocianie", potem szykałam stron i historii rodziców podobnych do nas... Byłam już w 3 klasie liceum. Nie chodziłam 3 miesiące do szkoły - nie umiałam, a tu matura za parę miesięcy... Myślałam, że nie zdam, ale nie zależało mi na tym. Nie miałam dla kogo zdobywac wiedzy ani wykształcenia. Nic już się nie liczyło... Leczyłam się psychiatrycznie 7 miesięcy. Brałam leki, chodziłam na terapię. W ciagu 1 miesiąca sprężyłam się i zdałam 8 przedmiotów. Nauczyciele też poszli mi na rękę. Dzięki nim i sobie też zkończyłam liceum a maturę zdałam z dobrymi wynikami. W między czasie trwały przygotowania do naszego drugiego ślubu - tym razem w Kościele przed Bogiem. Pojawiły się jeszcze przed ślubem poważne myśli o dziecku i staraniach o nie. Tak naprawdę po ponad roku od śmierci synka mogłam powiedziec, że jest ok, że stanęłam na nogi. Tak między sobą a Bogiem 1 listopada 2007 roku powiedziałam sobie, ze juz koniec, że dosyc, to naprawdę koniec tej największej żałoby - wtedy jeszcze nie wiedziałam, że noszę już w sobie nowe życie! Dowiedzieliśmy się o tym oficjalnie 21 listopada. Jest pęcherzyk ciążowy, dobrze zagnieżdżony w macicy. Moje maleństwo miało wtedy 4mm! Wiecie co mi pomogło przetrwac tę ciążę i nie zwariowac za strachu?? Zaufałam bezgranicznie Bogu. Czego on by nie postanowił i tak będzie dobrze. Powiedziałam sobie, że jeśli zpstanie tu z nami na świecie, będę najszczęśliwszą kobietą pod słońcem, ale jeśli Bóg postanowi je zabrac to tez nie będzie źle, bo tam w Niebie ma starszego braciszka, który się napewno dobrze nią zaopiekuje. Ciąża przebiegała super. Wszystkie badania wychodziły dobrze. Do tej pory dziecko było nawet większe niż powinno. Aż do tego dnia. Do 19 maja kiedy to miałam robione usg i wyszło małowodzie, hypotrofia płodu i coś jeszcze. Należało się zastanowic nad wcześniejszym rozwiązaniem ciąży. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do Kliniki w Zabrzu. Tam lekarz uświadomił mi, że jest tragicznie, że mała może umrzec w każdej chwili, że mimo wszystko może miec jakieś tam szanse na przeżycie jeśli się urodzi wcześniej. Miałam robione ktg - wyszło dobrze. Na następny dzień usg też nie najgorsze i nie było wskazań, ze te cesarka musi byc już w tej chwili. Jednak popołudniowe ktg wykazało spadek tętna dziecka i padła decyzja o natychmiastowej cesarce. 20 maja 2008 o godzinie 16.05 przyszła na świat nasza córeczka Judyta. Urodziła się w 31 tygodniu. Mierzyał 40 cm i ważyła 1180g. Jeszcze tego samego dnia przewieziono ją w to samo miejsce gdzie był wcześniej jej braciszek. Decydujące doby minęły dośc zadowalająco, potem jednak było bardzo różnie. Pojawiły się szmery na sercu i coś jeszcze co potwierdzało wadę serca - przetrwały przewód tętniczy Botalla. Była planowana operacja, jednak wszystkie to objawy ustąpiły na dzień przed planowaną operacją. Chyba Ksawierek czuwał nad swoją siostrzyczką! Były badania, dwie transfuzje krwi. Wkońcu mała zaczęła przybierac na wadze i powoli wychodziła na prostą. 1,5 miesiąca była w inkubatorze i 2 tygodnie w łóżeczku. Do domu wypisano nas 21 lipca, czyli w dzień kiedy Judytka miała sie urodzic. Kiedyś pewien lekarz powiedział mi żeby poważnnie zastanowiła się nad tym czy jeszcze kiedy kolwiek chcę byc w ciąży, bo... znowu będzie to samo. Jednak ja bardzo pragnęłam dziecka i nic nie było w stanie mnie przestraszyc. Poraz drugi przezyliśmy niemal te same obawy, mało co a przeżylibyśmy to samo. Jednak ani ja oni mąż nie żałujemy tej decyzji o ponownym rodzicielstwie. Monika i Kamil rodzice Ksawierka (01.10.2006 - 03.10.2006) i Judytki (20.05.2008)