Teraz po pięciu latach od śmierci Wiktorii, boli jeszcze bardziej, niż na początku.

Wtedy rolę główną odegrał szok, otoczenie i życie... Teraz po tylu latach, to wraca do mnie jak zły sen, osaczają mnie sprawy nie dokończone. Oto mój rozrachunek z samą sobą - nie wiem czy poskutkuje, ale może coś rozjaśni w moim życiu. 

Wiktorię urodziłam bardzo wcześnie, ledwo skończyłam szkołę. Nie tak miało być, nie tak obiecywałam mamie i sobie samej. Najpierw studia, praca a dopiero potem małżeństwo. A stało się jak w łzawych telenowelach... Na opak. Marzenia o studiach, dobrej pracy, przyszłości w jednej chwili runęły.  

Wtedy w tamtej chwili zawalił się mój świat. Płakałam tak, jakby płacz miał mnie oczyścić i sprawić, że to co już się stało faktem miało zniknąć jak sen. Tak wtedy myślałam.

To oczywiście był moment, po którym nastąpiła euforia. Bardzo chciałam urodzić to dziecko, być mamą. Wspaniałe w tym wszystkim było to, że Bóg dał i znak już na samym początku. Czułam jak To życie zagnieżdża się we mnie, jak wrasta i oczekuje miłości. Wiedziałam tuz "po", że Ona tam jest, w moim łonie... To było niesamowite uczucie, przebłysk geniuszu Stwórcy. Kochałam Ją od początku, od samego początku, Tą małą zwycięską Wikusię, bo oczywiście czułam, że będzie to dziewczynka.

     

Problemy, z ciążą miałam od początku, ciągłe przenikliwe bóle głowy, do których zdążyłam przywyknąć, a które w końcowym efekcie spowodowały szybsze narodziny. W 28 tyg wykonano  cięcie, bo mój stan, odbiegał od "wzorowego". Pamiętam, jak wracałam po badaniu TK głowy i pielęgniarka z oddziału podała mi niebieski worek z  rzeczami ( taki jak na śmieci ) i kazała iść na porodówkę. W tamtym momencie, nie dotarło do mnie co się dzieje, i nawet wydało mi się to zabawne. Inne dziewczyny z patologii, już po terminach i czekają a ja.... idę rodzić. Będę miała dziecko już, nie musze czekać jak one. Koszmar zaczął się po paru godzinach leżenia na porodówce. Lekarz podszedł i powiedział "tniemy". Nie dawał szans Wiktorii... To bolało najbardziej. Szłam jak na skazanie z brzemieniem wiedzy, której nie powinnam była usłyszeć. 

Nie wiedziałam, czy jak się obudzę to zobaczę moją córeczkę.

Urodziła się 31.01.1999r w zamartwicy, stan krytyczny z licznymi wylewami dokomorowymi, 3 wadami serca, zapaleniem płuc. Spędziłyśmy 3 miesiące na OIOM-ie czekając, na polepszenie się stanu jej zdrowia. 3 długie miesiące walki o życie. Podrosła a z Nią nasza nadzieja. Operacja serca... Okazało się, ze jest najmłodszym dzieckiem, które słucha swojej mamy. Leniuszek nie chciał samodzielnie oddychać, a ja tak długo do Niej mówiłam, aż po całym dniu pozwoliła się odłączyć.

Potem zabraliśmy Ją do domu. Dziwne jest to, że z tych momentów naszego krótkiego życia niewiele pamiętam, a w zasadzie prawie nic. Pamiętam, tylko niekończący się strach o jej życie i Jej płacz nieustanny. Wpisał się w nasze życie na zawsze. Płakała cały czas, jak gdyby życie Ją bolało. Pamiętam jeszcze nieustanne chlustanie jedzeniem i plakat na drzwiach (Santany z trasy koncertowej) przy który się uspokajała. Pamiętam czas żmudnej rehabilitacji... kabelki, respirator i pokłute ciałko. To mało.... to za mało, żebym mogła z tym żyć. Mało wspomnień, mało płaczu... wszystkiego mało. Za mało życia... Wywalczyłam życie, tak mi się wtedy zdawało i byłam z tego tak dumna. Już nas widziałam w przyszłości...  
Nie, tak duże dzieci nie odchodzą od rodziców. Zbyt dużo już osiągnęliśmy, wycierpieliśmy. Byłam gotowa na wszystko, poza Jej śmiercią. Mogła być kaleka, chora, ale z nami. Na to, byłam gotowa. Nie na śmierć...   

Odeszła po 10 miesiącach...   
  
martagoryczka