Mój Kristianek urodził się 8.12.2000 roku, a zmarł a zmarł 13.03.2001 roku.

W marcu 2008 roku będzie 7 rocznica śmierci mojego synka, ale jest ciężko tak, jakby to było wczoraj. Ludzie ciągle powtarzają, że czas goi rany, ale to nie prawda, gdy straci się własne dziecko. Gdy zaszłam w ciążę byłam już mamą 10-cio letniej Angeliki i 5-cio letniej Klaudii.  

Ciąża ta nie była planowana, ale cieszyłam się, że znowu będę mamą i chociaż miałam już dwie córki było mi obojętne czy to będzie kolejna córka, czy tym razem syn. Najważniejsze dla mnie było, aby dziecko było zdrowe i o to się modliłam przez całą ciążę. Pan Bóg wysłuchał moich modlitw i zarówno całą ciążę przeszłam bardzo dobrze, jak i poród miałam lekki. 

7 grudnia 

Około południa zaczęły się skurcze, pojechałam więc do szpitala, zbadano mnie, podłączono KTG i usłyszałam wyraźne bicie serduszka mojego synka, ale skurcze ustały, więc lekarz powiedział, że spokojnie mogę wrócić do domu. Wieczorem po raz drugi zaczęły się skurcze i to dość regularne, więc znowu pojechałam do szpitala. Znów badanie, KTG, wszystko było w porządku, ale skurcze i tym razem ustały. Lekarz powiedział, że mogę jechać spokojnie do domu i wrócić, gdy skurcze będą bardzo częste i regularne. Trochę się denerwowałam, bo mieszkam poza Poznaniem, więc do szpitala miałam około 30km. Wiedziałam jednak, że z dzieckiem wszystko jest dobrze, więc pojechałam do domu. Teraz, jak wspominam tą sytuację, to wydaje mi się, że mojemu synkowi nie spieszyło się na ten świat, może wiedział co go czeka, a pod moim sercem czuł się bezpiecznie.

Noc przespałam spokojnie, ale następnego dnia około godziny 6 rano nagle zaczęły się skurcze, tym razem już częste i regularne. Pojechaliśmy szybko do szpitala, znowu badanie, ale tym razem powiedziano mi, że zostaję. Koło 7:40 przyjęli mnie do szpitala, a po godzinie przyszedł na świat mój synek. Śliczny i zdrowy, dostał 10 punktów w skali APG.

Płakałam ze szczęścia. Po trzech dniach zostaliśmy wypisani do domu. Byliśmy bardzo szczęśliwi, a moje córeczki były zachwycone braciszkiem. Kiedy tylko mogły zajmowały się nim, zabierały na spacery itd. Krystianek rósł szybko i zdrowo. Po sześciu tygodniach został ochrzczony. Kontrole w poradni rodzinnej przechodził dobrze i bez żadnych zastrzeżeń. Był dzieckiem pogodnym i wesołym jak na swój mały wiek.

Gdy miał około dwa i pół miesiąca na jego ciele w paru miejscach pojawiło się uczulenie. Lekarz rodzinny zapisał różne maści, kazał zmienić proszek itd. Gdy na kolejnej wizycie w poradni lekarz stwierdził, że uczulenie ciężko schodzi dostałam skierowanie do szpitala na konsultację. 1 marca 2001 pojechałam więc z synkiem do szpitala dziecięcego, a tam po zbadaniu i obejrzeniu mojego synka powiedziano mi, że zatrzymają go na parę dni i będzie trzeba do leczenia, oprócz maści, zastosować antybiotyk. Było mi bardzo ciężko, ale skoro to miało być tylko kilka dni wiedziałam, że musze wytrzymać, tym bardziej, że miało to być dla dobra mojego synka. Pamiętam jak dziś dzień, w którym pojechaliśmy do szpitala. To były szóste urodziny mojej młodszej córki i na popołudnie było zaplanowane przyjęcie, na które Klaudia zaprosiła swoje koleżanki. Chciałam, aby to święto było uczczone tak, jak było w planie, więc po przyjęciu synka do szpitala wróciłam na chwilę do domu, aby „imprezę” dopiąć na ostatni guzik, żeby mogła się odbyć bez mojego udziału. Wytłumaczyłam moim córkom jaka jest sytuacja, one mnie zrozumiały, a młodsza córeczka nie miał żalu, że nie będzie mnie na przyjęciu. Nie spodziewały się tylko, że już nigdy nie zobaczą swojego braciszka w domu. Nikt się nie spodziewał…

Wróciłam więc jak najszybciej do szpitala i byłam przy Krystianku tak długo, aż nie zasnął na dobre. Tak było codziennie. Rano jechałam szybko do szpitala, spędzałam z synkiem całe dnie, karmiłam, przewijałam, mówiłam do niego, a on do mnie gaworzył i ślicznie się uśmiechał. Tak do samego wieczora. Gdy zasypiał na dobre wracałam do domu, aby chociaż jeszcze na chwilę, zanim córki szły spać, móc je przytulić, wysłuchać co robiły cały dzień i porozmawiać. Leczenie Krystiana szło dobrze, chociaż lekarze nie umieli powiedzieć co to za uczulenie. Po paru dniach, chyba to był piątek, pani ordynator powiedziała mi, że uczulenie schodzi, ale podadzą mu jeszcze antybiotyk i po niedzieli najprawdopodobniej Krystianek będzie mógł wrócić do domu. Byłam bardzo szczęśliwa. Gdy w niedzielę szykowałam się do wyjazdu do szpitala, była piękna pogoda. Chciałam zrobić niespodziankę moim córeczkom i powiedziałam, że zabiorę je ze sobą. Wiedziałam, że nie będą mogły wejść ze mną na oddział, ale zobaczą go chociaż przez szybę. Obiecałam im jeszcze, że jak Krystianek po południu zaśnie, to my w tym czasie pójdziemy na lody.

Tak więc szczęśliwe jechałyśmy razem do szpitala, jeszcze z nadzieją, że za dwa, trzy dni zabierzemy Krystianka do domu. Gdy byłyśmy w szpitalu, poprosiłam moje dziewczynki, żeby usiadły sobie na ławce, która stała przed oddziałem, na którym leżał ich braciszek i obiecałam, że zaraz wrócę. Gdy taka szczęśliwa weszłam na oddział, pani doktor poprosiła mnie zaraz do pokoju pielęgniarek i zaczęła zadawać dziwne wtedy dla mnie pytania. Widziałam, że nie wie jak powiedzieć mi o tym co się stało, więc zaczęła od pytania czy chcę coś na uspokojenie. Ja powiedziałam, że nie, ale nie spodziewałam się, że usłyszę coś takiego…

Okazało się, że mój synek-zdrowy i silny, którego miałam niedługo zabrać do domu - nad ranem miał zatrzymanie akcji serca i po długiej reanimacji został przewieziony na OIOM. Byłam w takim szoku, że nie wierzyłam w to, co oni mówią. Gdy wyszłam z oddziału z panią doktor, która prowadziła mnie na OIOM byłam zapłakana… Moje córeczki czekały na mnie. Powiedziałam im w skrócie co się stało i kazałam im jeszcze trochę poczekać. Były przerażone, ale dzielnie czekały. A to miał być taki piękny dzień… Gdy znalazłam się na oddziale intensywnej terapii dyżurujący tam lekarz poprosił mnie na rozmowę. Mówił, że właściwie nie wie, co się stało i tak, jak ja nie mógł zrozumieć, że takie zdrowe, silne dziecko, a tu nagle coś takiego. Powiedział, że jest bardzo źle i mam się pożegnać z Krystiankiem. Nie można opisać tego, co wtedy czułam…

Podeszłam do wielkiego łóżka, na którym leżał mój malutki synek podłączony do aparatury, dzięki której oddychał. Mówiłam do niego, nie wiem, czy mnie słyszał, ale mówiłam, głaskałam po rączce i prosiłam, żeby mnie nie zostawiał. Po chwili lekarz powiedział, że nie można tu długo być i że za chwilę musze wyjść. Nie mogę zrozumieć dlaczego nie pozwalali mi być dłużej przy dziecku. Wiem, że to OIOM, ale tam leżał MÓJ SYN! Gdy wyszłam musiałam wrócić do moich córek, porozmawiać z nimi, wytłumaczyć, ale jak miałam im to wytłumaczyć skoro ja sama nie rozumiałam tego, co się stało? Później zadzwoniłam do męża, żeby przyjechał i żeby ktoś zabrał dziewczynki do domu. Gdy dziewczynki pojechały poszłam do kaplicy przyszpitalnej, żeby się pomodlić. Modliłam się, ale chyba za bardzo nie mogłam.

Byłam w takim szoku, że nie wiedziałam co się dzieje i nie wierzyłam, że mój synek może umrzeć. W poniedziałek kolejny dzień czekania, rozmowa z następnym lekarzem, który też nie rozumiał tego, co się stało, ale on również nie dawał mi nadziei. Znowu pozwolono mi wejść do synka tylko na chwilę, a on leżał sam na tym wielkim łóżku. Wyglądał ślicznie i zdrowo. Gdyby nie aparatura, to nikt nie powiedziałby, że mój Krystianek jest umierający. Cała rodzina, przyjaciele i znajomi – wszyscy byli wstrząśnięci. Dzwonili, pytali, mówili, że na pewno będzie dobrze, ale ja nie miałam siły nawet z nikim rozmawiać. Gdy we wtorek rano pojechaliśmy do szpitala pojechał z nami również ojciec chrzestny mojego synka i gdy wchodząc na OIOM spytałam, czy on też może wejść, żeby zobaczyć chrześniaka, to usłyszałam, że nie, bo dziecka i tak już tutaj nie ma. Byłam zaskoczona, ale obudziła się nadzieja, że może go nie ma, bo być może jego stan się poprawił, ale niestety… Nie było go na oddziale i nie było go już z nami……..

To, co wtedy czułam było straszne i nie będę próbował tego opisać, bo chyba się nie da. Gdy wyszliśmy ze szpitala i mieliśmy wsiąść do samochodu naszła mnie nagle taka wściekłość na lekarzy z tego oddziału, na którym mój synek był leczony, że powiedziałam do męża: „Idziemy do nich, do góry! Niech mi wyjaśnią co się stało, co zrobili mojemu synkowi?!”. Gdy weszliśmy na oddział to czułam, że pani ordynator spodziewała się tego, że do niej przyjdę. Jeszcze nic nie zdążyłam powiedzieć, a pielęgniarka od razu nas poprosiła i zaprowadziła do gabinetu pani doktor. Niestety nie otrzymałam żadnej konkretnej odpowiedzi… Właściwie czułam się, jakbym słuchała wykładu medycznego na jakiś inny temat. Wyszłam stamtąd i nadal nic nie rozumiałam. W środę – 14 marca, tak, jak obiecała mi lekarka – odebrałam synka ze szpitala, ale niestety nie mogłam go zabrać do domu, nie w jego nosidełku, naszym samochodem, ale w białej trumience, czarnym samochodem z zakładu pogrzebowego.

Po pewnym czasie, gdy dotarło do mnie, że to przez lekarzy nie ma z nami mojego synka, chciałam dowiedzieć się co się stało. Nie było to łatwe, ale dowiedziałam się, że to, iż mojemu synkowi zatrzymało się serduszko była to reakcja na antybiotyk, na który był prawdopodobnie uczulony. Wtedy – w sobotę zmieniono mu antybiotyk na inny, o czy poinformowano mnie dopiero później, jak również i to, że mojego synka musieli reanimować kilka razy, bo jego serduszko zatrzymało się kilkakrotnie. Dziś wiem, że choć małe, to jego serce było silne. Chciał żyć! Dowiedziałam się też, że lekarze mają obowiązek robić testy antyuczuleniowe tylko na niektóre antybiotyki, na resztę – między innymi na ten, który dostał mój synek nie mają obowiązku. Mogą to robić z własnej woli i chęci. Niestety nasi niektórzy lekarze mają mało dobrej woli… Skoro tak chętnie podają antybiotyki, to może zapisaliby mi jakiś lek na to, żebym mogła normalnie żyć, żeby nie bolała ta pustka, tęsknota, ta rana w sercu…

Cieszę się, że jest takie forum, na którym my - osieroceni rodzice możemy sobie porozmawiać i nie musimy być sami z tym, co przeżywamy. Ja dopiero niedawno dowiedziałam się o stronie „DLACZEGO” i to dzięki mojej jedynej przyjaciółce. Ona widzi, jak mi jest ciężko i robi wszystko, żeby mi pomóc i chociaż jak sama mówi – na pewno mnie nie zrozumie, to właśnie ona zaproponowała mi, abym dołączyła do Was, bo kontakt z rodzicami, którzy przeżyli tak jak ja stratę dziecka, na pewno mi pomoże. Cieszę się, że mnie do tego namówiła. Piszę o tym wszystkim po raz pierwszy, chociaż miałam taką potrzebą już dawno, ale nigdy nie mogłam się w sobie zebrać, żeby to zrobić.

Renata