Dziś pierwszy raz od 8 miesięcy wyjeżdżam do rodziców na kilka dni. Mieszkają 100 km ode mnie i aż mnie w żołądku ściska, że przez weekend nie odwiedzę mojego chłopca. Od dnia jego narodzin byłam u niego codziennie, z wyjątkiem jednego jedynego dnia - dnia jego śmierci. Nie pozwolili nam wtedy w prosektorium do niego wejść i bardzo źle to zniosłam. Następnego dnia był pogrzeb i już od rana siedziałam jak na szpilkach, miałam tak silną potrzebę przytulić Michaszka. Zakład pogrzebowy umożliwił nam samodzielne ubranie synka i ułożenie w trumience, i powiem Wam że dużo nam to dało. Mąż, który jeszcze dzień wcześniej zapierał się, że nie da rady zanieść trumny przed ołtarz po ubraniu synka zdecydował, że musi to zrobić. Poczuł w głębi serca, że Michaś te drogę powinien przejść w ramionach taty a nie na rękach obcych ludzi. Jestem z niego bardzo dumna, że podjął taką decyzję. Mąż dużo gorzej przeżył odejście synka, do ostatniej minuty wierzył, że Miśko z tego wyjdzie, nie dopuszczał do siebie innej myśli. Nie mógł tak jak ja spędzać całych dni przy synku i nie widział tego co ja. Nie widział jak powoli z każdym dniem odrobinka życia uchodzi z jego ciałka, jak błysk w oczkach powolutku gaśnie. Nie było go z nami w chwilach, gdy godzinami próbowałam uspokoić płacz naszego dziecka w ogromnym bólu. Kilka dni przed śmiercią Misia prawie na kolanach musiałam prosić go o podpisanie dokumentów zabraniających podejmowania akcji reanimacyjnych w przypadku, gdy serduszko małego się zatrzyma. Ja wiedziałam już, że w takim momencie mimo że może udałoby się przywrócić funkcje życiowe, to nie byłoby to na zawsze. Dałoby nam to może godzinę, może kilka dni więcej, ale nie zatrzymałoby Michasia na dłużej. Co najwyżej przedłużyłoby jego ból i cierpienie. Mąż jest bardzo wierzący, i do końca wierzył w cud, modlił się o niego codziennie i wierzył w to całym sobą. Tłumaczył mi, że może Bóg tak chce, że może sprawdza naszą wiarę, że jeśli każemy reanimować Michasia to Bóg będzie wiedział,jak bardzo o niego walczymy i nam go nie odbierze. Poza dniem śmierci małego ten właśnie dzień był najgorszym dniem mojego życia. Dzień, gdy musiałam tłumaczyć mojemu ukochanemu, że musimy pozwolić synkowi odejść. Że zawsze będziemy chcieli tego jeszcze jednego dnia więcej, ale przecież to nie o nas chodzi a o Michałka. Nie mogłam przyłożyć ręki do przedłużania cierpienia mojego dziecka, dlatego długo i cierpliwie z pomocą cudownej pani doktor opisywałam mężowi jak będzie wyglądać procedura reanimacyjna i jaki wpływ będzie miała na dziecko. I w końcu ujrzałam jak nadzieja w oczach mojego męża gaśnie, jak walczy ze sobą. I tak nienawidziłam siebie w tamtym momencie za to, że to ja mu tę nadzieję odebrałam. Ale nie mogliśmy inaczej, musieliśmy pozwolić Michasiowi odejść wtedy, gdy będzie tego chciał. Tak długo walczył, ale wiem, że był już zmęczony. Nie miał siły na więcej.
Obawiam się zostawić męża na czas mojej wizyty u rodziców, ale wiem, że sobie poradzi bo to bardzo dzielny człowiek. Wiem, że odwiedzi naszego Misia i że nie zostawiam ich samych, bo mają siebie. Ale z ciężkim sercem wyjeżdżam. Kasia mama Michałka *27.07.2014 +05.12.2014
|