Anetko, jestem prawie na tym samym etapie straty co Ty, bo Tamarka odeszła raptem dziesięć dni przed Louis'em. Łączy nas wiele: ja też najgorsze momenty przeżywałam mniej więcej po ośmiu miesiącach od śmierci Tamarki, a Święta Bożego Narodzenia wspominam jako jedną z największych katorg, do której sama musiałam się zmusić...
Przeżyłam bez prochów uspokajających i psychotropów, bez pomocy psychologa, psychiatry i ogólnego wsparcia rodziny. Był ze mną głównie mój mąż od początku do końca i to również pogłębiło więź między nami, choć wcześniej wydawało mi się, że już mocniejsza być nie może.. A jednak..
Mogę już od dawna starać się o trzecie dziecko, ale trauma, jaką przeżyłam w związku z terminacją ciąży i wspomnienie szpitala, w którym potraktowano mnie jak psychopatkę, a moje dziecko jak odpad, potęgują we mnie tylko strach, strach i strach...
Też już nie planuję. Nie myślę, co będzie za tydzień, a co dopiero za rok. Wychodzę z założenia, że bez względu na moje plany i marzenia ktoś lub coś zadecyduje za mnie. Dlatego nie mam już planów na przyszłość ani marzeń. Ja tylko chcę zdrowia dla mojej Sareńki, mojego męża i.... psa, czarnego mopsa, którego zaliczam do naszej rodziny i który towarzyszy mi już od ośmiu lat w doli i niedoli. Kiedy rok temu, po wyjściu ze szpitala byłam w domu, to właśnie on mi dotrzymywał towarzystwa, wypełniał pustkę i nie pozwolił o sobie zapomnieć tak, jak Twój kot.
Nie pozostałam obojętna na ból kilku dziewczyn, którym tak, jak mnie, przyszło stanąć w obliczu decyzji terminacji ciąży. Starałam się je wspierać, jak tylko mogłam, bo na swoja tragedię zaczynam patrzeć z dystansem.
Od jakiegoś czasu odczuwam potrzebę "odpoczęcia" od forum, choć chyba nigdy się z nim nie rozstanę: w końcu już na zawsze pozostanę jedną z Was, mamą, która przeżyła śmierć własnego dziecka, a co gorsze, przyłożyła w pewnym sensie do tego rękę.
Decyzji o zakończeniu ciąży nie żałuję. Przez moją tragedię spokorniałam do granic możliwości mojej rogatej i agresywnej natury, utemperowałam nieco te swoje rogi i stałam się niezwykle tolerancyjna. Pisałam już wiele razy, ale powtórzę po raz kolejny: nie mam już marzeń. Zostałam z nich obdarta do żywego, żyję z dnia na dzień w obsesyjnym strachu przed kolejnym ciosem. Nie śpię i walczę z nocnymi koszmarami. I to mi zostało.
Dzięki charakterowi swojej pracy (jestem tłumaczem i lektorem) nie czułam się osamotniona i nie miałam okazji rozpamiętywać gdzieś w kącie swojej tragedii.
Tydzień temu, kiedy weszłam do sali przed lektoratem, spojrzałam na krzesło i przypomniał mi się jeden z tragiczniejszych dni mojego życia: rok temu, trzy tygodnie po śmierci Tamary, pojechałam w sobotę do pracy, choć rano dostałam silnego krwotoku. Myślałam, że w końcu przejdzie. Jednak tak bardzo się nasilił, że przesiąkły mi krwią podkłady, spodnie, a nawet kurtka. Kiedy wstałam z krzesła, została na nim czerwona plama, której nie miałam czym zetrzeć.. Sekretariat zwolnił mnie natychmiast i wsiadłam w samochód i do domu. Tego samego dnia po południu byłam umówiona ze swoim lekarzem na kolejny zabieg czyszczenia po tym, jak się okazało na USG, że nie wyciągnęli ze mnie całej Tamarki.
Minął rok... A na krześle pozostała brązowa plama, której pochodzenie znam tylko ja.. Beata - mama Sary (20.12.2001),Tamary (+20tc -12.03.2006) i Grety (04.06.08)
|