Pamiętam, jak trzymałam martwą 10-dniową Martynkę w ramionach. Była calusieńka mokra od moich łez. Próbowałam wtedy myśleć, że trzymam skorupkę, łódkę, przez którą przepłynęła, że tak naprawdę Martynka jest gdzie indziej. Na pogrzebie byłam zbolała, ale spokojna. Spłynął na mnie jakiś dar, mocna wiara, że to tylko ciało, że moje dziecko siedzi mi na ramieniu. Czułam, że ta siła pochodzi od małej. Teraz przeczuwam o ileż łatwiej tak wierzyć tracąc dziecko, którego nie miało się w domu, którego ciała nie zdąrzyło się dobrze poznać, posmakować, nauczyć na pamięć...
Dziś jestem mamą 4,5 letniego chłopca. Znam każdy pieprzyk na jego skórze, kształt paznokci, zapach włosów, na pamięć znajdę wszystkie blizny po operacjach i wkłuciach (Bartek jest wcześniakiem po ciężkich przejściach - stąd trochę tego...). Tylko skorupka...? Owszem, pewnie i tak. Do której jednak, gdy zostanie stracona na zawszze, wyje się po nocach...
Rozumiem, jestem, przytulam cię z całego serca...
ps. Straty dziecka starszego i kilkudniowego maluszka mają inne odcienie. Nigdy, przenigdy nie śmiałam wartościować. Akcenty bólu rozkładają się inaczej. Owszem, łatwiej było mi myśleć o jej ciałku jako o skorupce. Za to potem przyszła fala potężnego bólu - czułam się winna, zbolała, skopana, bo nie poznałam swojej córki, nigdy się nie uśmiechnęła do mnie, nie powiedziała "mamo", nie miała ulubionej zabawki, zabrakło wspólnych wspomnień, dobrego czasu razem, nie policzyłam jej pieprzyków, piegów, nie kupiłam spinek do włosów - tego wszystkiego nie mam, co zostaje wam - mamom dzieci starszych.
Zresztą po co tłumaczyć, i tak wiecie, co czuję.
Pozdrawiam was serdecznie, mamy...
|