Piękne to, co przeczytałam - o motylach, rodzicach, dzieciach, uczuciach. Chętnie wzięłabym udział w tworzeniu solnych motyli, ale niestety - mieszkam w Wielkopolsce, Białystok od nas leży gdzieś na końcu świata. Czytając o " muśnięciu motyla" uświadomiłam sobie, że ja przecież takiego muśnięcia doznałam. I nie chodzi mi tym razem o mojego synka Witolda, zmarłego w 1980 roku, o którym tutaj piszę od wielu lat, tylko o dziecko, które poczęło się we mnie 3 miesiące po śmierci Witusia, było oczekiwane, wręcz niezbędne do wyjścia z tego dna rozpaczy, na którym wówczas byłam. Ono przyniosło mi pierwszą najprawdziwszą radość, euforię wręcz, ze oto znów jestem w ciąży i będę miała być może stracone dziecko z powrotem. Bo tak miało być, choć zdawałam sobie sprawę z rozdwojenia jaźni. 10 tygodni ciąży było pięknym okresem, czasem oczekiwania, radości, muskania motylich skrzydełek, które to muskania właśnie przed chwilą sobie przypomniałam. I co? po 10 tygodniach motyle odfrunęły, straciłam kolejne dziecko, wpadłam w depresję, a potem - cóż, i ciąża, i poronienie, i to dziecko, które tak mile mnie muskało, odeszły w niepamięć, nieistnienie. Przestałam sobie tym "zaprzątać głowę', jak zresztą wiele mam po poronieniu. Dla mnie stratą dziecka była strata Witusia. Czasem tylko, bardzo rzadko, przypominam sobie tamto szczęście, i czuję żal, ze tak zaniechałam wspomnień o maleństwie, które pomogło mi wyjŚĆ z najgłębszego doła. tak, to były te muśnięcia, o których pisz T.A.M. Zróbcie i dla mnie takiego motylka......
|