Dawno już nie zakładałam osobistego wątku na tym forum. Zaryzykuję więc.:)
Od pewnego czasu snuję (w) sobie szaro-buro-nikłe niteczki wniosków i wnioseczków na temat śmierci, a że jedyny sposób na uporządkowanie myśli, jaki u mnie się sprawdza, to słowa kierowane do przyjaciela lub literki w porządku a'alfabetycznym, niniejszym próbuję rozprostować owe kłębiki, mieć je z głowy. ;)
Chodzi o śmierci osób bliskich, dorosłych, których dotykam ostatnio zbyt cząsto, chodzi o śmierci, o których słucham w hospicjum i których za chwilę dotknę, o te trudne, które przynoszą mi zbolałe mamy na dlaczegowe spotkania, chodzi wreszcie o tę jedyną, osiem lat temu, tuż po której okazało się, że jednak mogę żyć bez powietrza.
Jesteśmy tacy odrębni, niepowtarzalni, tacy różni - dorośli i maleńcy, prawda? Na oko to takie oczywiste. A ja nie widzę różnicy. Przecieram oczy i nie widzę.
Dotykam na OIOMie pergaminowej ręki babci i czuję jej kruchość - tak samo, jak czułam kruchość martynkowego ciałka. Istotnych róznic brak. Patrzę na tę staruszkę i nic więcej nie widzę ponad maleńką dziewczynkę, wcale nie "moją córkę", ale dziecko, po prostu czujeś dziecko, do którego czuć można tylko czułość, do którego można się tylko ciepło uśmiechnąć, pogłaskać po głowie, pomóc przejść na druga stronę jezdni. No właśnie, pomóc przejść... Ale to już zupełnie inny kłębik. Opiekując się babcią, czuję że robię coś, czego nie zdążyłam jako mama Martynki, a co potrafię, co mam po prostu we krwi, co z pewnością nie jest mi obce.
Wczoraj obmywałam i ubierałam moją zmarłą kilkanaście minut wcześniej ciocię. I znów to uczucie, jakby czas się zatrzymał, jakbym od kilku lat być może nie ruszyła z miejsca(?), albo jakbym przeżyła już tysiąc razy to samo. Obmywałam z troską i czułością tę kruchą łupinkę, która jeszcze niedawno była moją ciocią. Dzięki której mam 9 lat starszą "siostrę", cudownego chrześniaka i jego niemniej cudnego brata. Obmywałam tak drugiego człowieka pierwszy raz w życiu i dokładnie wiedziałam co i jak powinnam zrobić, co i jak powiedzieć do bliskich, wiedziałam dokładnie, czego będę się bała, a co mnie uspokoi, kiedy poglaskać po głowie męża cioci, a kiedy wyjść z pokoju i pastować ciocine buty. I skąd ten spokój, te rozmaite "pewności", nie mające zresztą z pychą, od razu uprzedzę, nic wspólnego...?
Gdy dwa tygodnie temu całowałam czoło zmarłego teścia i głaskałam jego wątłe po chemii włosy, czułam, że nie robię tego pierwszy raz, a nawet jeśli pierwszy - to gdzieś wyparował strach "pierwszego razu". To JEST trudne, i naprawdę nie przepadam za śmiercią, ale..., ale...
Myślę sobie, że po przeżyciu śmierci własnego dziecka, śmierć dorosłego nie stanie się nigdy "tragedią". Może stąd mój smutny spokój, bo kolej rzeczy jest bardziej "po kolei"...? Może stąd mam ciut więcej siły i moge pomóc? Może właśnie dlatego całkiem dobrze, mimo łez przecież, czuję się w hospicyjnym wolontariacie?
Ale, ale, zaraz wrzucam sobie sama kamyczek do ogródka:
Boję się, że życie da mi kolejnego pstryczka (...skądinąd za to je właśnie lubię, bo jest jedynym godnym zaufania nauczycielem). Bo może, jak już poukładam sobie to wszystko ze śmierciami dorosłych, odejdzie moja mama, mój tata, a ja powalona na łopatki, znów nie bedę wiedzieć nic...
W sumie zawracam Wam głowę. :)
Jedyny sensowny wniosek, jaki nasunął mi się właśnie po owym tu popiskiwaniu, to to, że pewnik, jaki mamy, to Zmiana.
Na dziś, na teraz, jest tak jak jest, potem doświadczę czegoś nowego i będzie inaczej/ będę inna.
Zastanawiam się oczywiście teraz - dobre to jest, czy nie? :)
Chyba się z tym przejadę.
(...też lubicie samotnie pojeździć sobie autkiem? Ja wyszukuję pretekstów, zadań do wykonania, siadam za ukochane kółko i w drogę). No to jadę, wsiadam w moją mobilną myśloodsiewnię i jadę.
Dam znać, jak się znam, dam jeszcze znać. ;)
|