Powiedzcie mi proszę, bo nie daje mi to
spokoju. Mój syneczek urodził się przez cc w 28tc. Dzień wcześniej zaczęły mi odchodzić
wody, trwało to jakieś 20 godzin od momentu gdy wody zaczęły odchodzić do chwili, gdy go ze
mnie wyjęli. Ważył 1130g, mierzył 39cm, tylko przez chwileczkę pokazali mi główkę,
usłyszałam jeden krzyk i zabrali go do inkubatora. przez pierwsze 4godziny wszystko było
dobrze, a potem przez 4godziny był przy nim kardiolog, robili mu masaż serca, reanimacja ale
nic nie pomogło i umarł. Powiedzieli mi, że to była infekcja, apotem wyhodowali pałeczki tej
bakterii i okazało się że to coli. Nie ma tego ani w mojej kaecie wypisowej ze szpitala, ani
w żadnych dokumentach które dostałam, również po 6 tyg. robiłam posiew z szyjki macicy i
okazał się jałowy, bez żadnego leczenia. Mój lekarz mówi, że organizm ma takie możliwości
samoleczenia. Może to i prawda, ale w głowie mi się nie mieści, że pomimo comiesięcznych
badań krwi i moczu (miesiąc wcześniej leżałam w tym szpitalu), mimo cotygodniowych wizyt u
lekarza ta bakteria jakoś się tam dostała, zabiła mojego Antosia i już jej nie ma. Czy to
możliwe, czy ktoś potrafi to potwierdzić, bo już nie wiem komu wierzyć. Po śmierci mojego
syneczka, przyszła do mnie pan prof. która robiła cesarkę i powiedziała, że to moja wina, bo
pewnie tak jak wiele kobiet podmywam się w złym kierunku i tak właśnie się ta bakteria do
dzidziusia dostała. Nie muszę chyba podkreślać, że przy mojej krótkiej szyjce i
28tygodniowym leżeniu higiena była podstawą ciąży. Mimo to, mam do siebie pretensje. Mój
lekarz mówił, że mogło się to stać również przez te 20 godzin, gdy worek owodniowy był
pęknięty. Sama już nie wiem co myśleć. Może ktoś z Was może mi pomóc? Wiolka
|