Rok temu, nie wiedziałam,że będę mogła tak napisać. Walczyłam,sama ze sobą, z wyrzutami sumienia, o uśmiech, o nauczenie się wspominania bez łez, o każdy dzień między innymi ludźmi, którzy żyją beztrosko, o kolejne dziecko, ktore poroniłam. I udało się.
Wiadomo,że zdarzają się dni zadumy, mała łezka w poduszkę, ściskanie w dołku z tęsknoty. Najgorsze są daty wiążące się z Zuzanką. Wtedy wraca smutek,ale wraca na chwilę, jakbym przypominała sobie,że mam dla kogo tutaj się uśmiechać i mam na co czekać.Optymistycznie patrzę w przyszłość.
po śmierci Zuzi myślałam,że moja żałoba będzie trwała do końca moich dni,że nigdy się z tym nie uporam. Zresztą nawet mi na tym nie zależało za bardzo. Do wszystkiego dochodziłam powolutku, małymi kroczkami. Pozwoliłam sobie na łzy, krzyk, zamykanie się w soim smutku.Jednocześnie starałam się słuchać innych, nawet gdy mnie denerwowali, to wiedziałam,że w ich słowach jest cząstka prawdy.
Zuzia pomagała w jakiś sposób. Śniła mi się zawsze, gdy już byłam bliska dotknąć dna rozpaczy, a Ona pomagała. Dawała znaki. Takie malutkie, które zmuszały do refleksji, a w konsekwencji do "wzięcia się w garść". Czuję jej obecność. "Śmiertelnie chore dzieci wiedzą, że umrą. Jest to wiedza nieświadoma ale kieruje ich postępowaniem. Ci, którzy żegnają się z nimi, mają przytępiony słuch. Jesteśmy głusi na przekazy umierających."
|