Już nie jestem na cmentarzu codziennie,nie wyciągam rzecz Zuzanki i ich nie oglądam każdego wieczoru. Żyzie staje się znów jakieś takie prostsze. Czuje się wypoczęta, nie mam zapłakanych oczu. Mogę głośno powiedzieć, coś, co wprawiało mnie niemal w szał, a mianowicie, mojej córce jest teraz naprawdę dobrze, już nie cierpi. Taka nawet trochę ulga. Nie taka ulga,że dobrze, że nie muszę męćzyc się wychowując bardzo chore dziecko, bo poradziłabym sobie z tym. Ale to cholernie trudne i męczące, nie oszukujmy się. Zadałam sobie takie pytanie. Co "lepsze"??Życie z dzieckiem chorym, upośledzonym fizycznie i umysłowo, czy życie ze świadomością, że mojego dziecka juz nie ma...? Wiem jedno,że w obydwu przypadkach to życie jest specyficzne i inne i chyba nie w pełni szczęśliwe. Byłam w obydwu sytuacjach, a w tej drugiej będę już na zawsze. I cóż..chore dziecko daje ogromną radość, bo docenia się przy nim tak błache sprawy,na kóre być może nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi. Ale ciągła niepewność o jutro jest okropna, ciągły stres i trzymanie łez po powiekami, z uśmiechem przy dziecku, które nie może czuć, że jest nie tak, jest wyczerpujące. Teraz próbuję pogodzić się z myślą i nie mieć za to wyrzutów sumienia,mimo iż chciałabym wychowywać moją chorzutką Zuzankę i dałabym radę patrzeć na jej ból, to czuję ulgę, że nie muszę, wbrew pozorom tym sposobem Bóg uchronił mnie od wielu łez, może nawet moje małżeństwo, które poradziło sobie z odejściem Zuzi,ale nie wiem, czy poradziłoby sobie z jej chorobą. Została otwarta przede mną inna furrtka i korzystam z tego wyjścia. Kurcze, tak mnie zebrało na takie dumanie. nawet nie wiem, czy to co napisałam ma jakiś sens. Tak po prostu, co pomyślałam,to napisałam i nie chce mi się tego sprawdzać, czy ma sens:) "Śmiertelnie chore dzieci wiedzą, że umrą. Jest to wiedza nieświadoma ale kieruje ich postępowaniem. Ci, którzy żegnają się z nimi, mają przytępiony słuch. Jesteśmy głusi na przekazy umierających."
|