artykuly 11 DLACZEGO. Serwis dla rodziców po stracie dziecka oraz dla rodziców – Zuzia Szymanek, urodzona-zmarła 31.08.2003
 

Zuzia Szymanek,  urodzona – zmarła 31.08.2003.

Kochana Zuzanko!  Bardzo mocno Cię z Tatusiem kochamy i chociaż „odeszłaś” o całe życie za wcześnie” to zawsze będziesz w naszej pamięci i nigdy Cię nie zapomnimy.  

Bardzo często rozmawiamy z Tatusiem o Tobie – jaka byś była już duża, jak ślicznie byś do nas się uśmiechała i jakich głupiutkich rzeczy Tata by Cię  nauczył, gdybyś tylko zaczęła chodzić i mówić. Wierzę, że jesteś naszym Aniołkiem Stróżem, że czuwasz nad nami i że kiedyś się spotkamy… Piszę to ku przestrodze dla wszystkich mam, które czekają na swoje maleństwa. 

Zdrowa ciąża nie oznacza zdrowego, szczęśliwego porodu a gdy ten się zbliża każda  mama powinna mieć się na baczności, być nieufna gdy ją coś mocno niepokoi i pamiętać, że chodzi o zdrowie i dobro dziecka i że lekarz też może się pomylić… Jak nazwać nasz przypadek i to co się stało? – nie wiem… pomyłka, zrządzenie losu, wola Boga czy po prostu pech…?

30 grudnia 2005 byłam na USG i dowiedziałam się, że jestem w 6-ym tygodniu ciąży. Bardzo ucieszyłam się, że będziemy mieć dzidzię. Cała ciąża przebiegała prawidłowo i bez żadnych problemów. Pracowałam do połowy 7-ego miesiąca a na zwolnienie poszłam tylko ze względu wygody. 15 maja – w moje imieniny – na badaniu USG dowiedziałam się, że będzie to dziewczynka. Mój mąż od początku twierdził, że będzie to „CINKA”, bo zawsze mówił, że pierwszą chce dziewczynkę. Dla mnie płeć była bez różnicy, aby tylko dzidziuś był zdrowy. Termin porodu wyznaczony był na 31.08.2006. Wybraliśmy już nawet imię dla naszej panny – Zuzia.

30.08 wieczorem poczułam ból krzyża, z pochwy wydzielała się taka różowata wydzielina. Ok. 21 zadzwoniłam do siostry, że chyba musimy jechać do szpitala. Lekarza prowadzącego miałam w Warszawie (prowadził ciąże moich sióstr) i tam zdecydowałam się urodzić. Poza tym wiadomo Warszawa – większe szpitale, więcej lekarzy-specjalistów i sprzętu „w razie czego”. Wybrałam szpital na Madalińskiego, ponieważ nie mogłam rodzić na Solcu z powodu remontu – miał opinię bardzo dobrego szpitala w Warszawie.

Miałyśmy przed sobą 120 km, więc na Izbę Przyjęć trafiłam ok. północy. Dość miła położna podłączyła mnie do KTG, po którym nie stwierdziła żadnych skurczów porodowych. Następnie na zlecenie od pani doktor zbadała mnie ginekologicznie, zmierzyła ciśnienie 168/105. Cały ten czas skarżyłam się na bóle krzyża i obfite krwawienie z dróg rodnych, podobne do miesiączki. Po czym położna kolejny raz dzwoni na górę do pani doktor i ta schodzi do mnie. Jest to lekarz medycyny – cytolog. Każe pokazać wkładkę, którą zdążyłam już wymienić, bo była mokra od krwi i o tym ją informuję. Dostaję proszek na uspokojenie i po 15 min pani doktor mierzy mi ciśnienie i stwierdza, że ten pierwszy wynik był z powodu zdenerwowania. A skurcze mają trwać co 5 min a nie co 15 min. Na salę porodową mnie nie przyjmują, tylko wypisują mi kartkę, bym zgłosiła się na godz. 13 (za pół doby) na KTG. Krwawienie tłumaczą, że szyjka macicy się rozwiera (miałam rozwarcie na 2 palce), a „to wszystko” lekarka określa „to takie uroki porodu”. Zostaję odesłana do domu.

Zatrzymujemy się u koleżanki siostry. Kładę się spać, ale nie bardzo mogę leżeć, a tym bardziej usnąć. Często wstaję i chodzę. W końcu ok. 5 rano idę do łazienki siusiu. Wracam do pokoju i czuję ciepło na udach, z początku myślę, że to wody i idę do łazienki a tu dużo krwi. Szybko budzę Kasię i jedziemy do szpitala, po 10 min. jesteśmy na miejscu. Ta sama położna dzwoni po panią doktor. W tym czasie idę do łazienki i proszę Kasię o podanie podpaski, bo ta pełna krwi odkleiła się sama i wpadła do sedesu. Położna na to: „brakuje jeszcze, żeby nam pani sedes zapchała”. Zeszła pani doktor, sama mnie już bada i stwierdza rozwarcie na 5 cm. Słucha tętna, po czym każą szybko się przebierać i zostawić dokumenty do wypełnienia. Pielęgniarka wiezie mnie na górę, mam rodzić naturalnie, ale nagle robi się zamieszanie, każą mi szybko przejść na drugą salę. Podają narkozę i już nic nie pamiętam.

Obudzono mnie ok. godz. 8.00. Jestem na sali z dwoma dziewczynami, które też są po cesarce. Ze mną mojej Zuzi jeszcze nie ma – pytam jakiejś pani gdzie jest moje dziecko. Odpowiada, ze u dzidzi jest lekarz i zaraz do mnie przyjdzie. Następnie przewożą mnie do innej sali na oddziale ginekologii, gdzie leżę sama. Przychodzą do mnie 4 osoby: pani psycholog, pielęgniarka, chyba lekarka… myślę, że to obchód.

Pani psycholog pyta mnie czy wiem, że urodziłam dziewczynkę. Mówię „tak, będzie nazywać się Zuzia”. A ona wtedy, że nie wie jak to się stało, ale Zuzia nie żyje, że reanimowali ją 1,5 godz., ale nie odniosło to skutku. Teraz już wiem, że nastąpiło odklejenie łożyska… Nie mogę w to uwierzyć, nie chcę… strasznie płaczę i proszę Boga, żeby to nie była prawda, żeby mi tego nie robił, nie zabierał mi mojej Zuzi. Przecież była zdrowa, czułam jeszcze jej ruchy parę godzin temu, nic nie wskazywało na zagrożenia… nie mogę tego pojąć. Dostaję coś na uspokojenie.

Pytają mnie czy chcę zobaczyć dziecko – odpowiadam „tak”. Przynoszą moją Zuzię, jest taka śliczna, ma piękne, długie czarne włoski, mamusi policzki, nosek i „dziobek”- usteczka też ma moje, tylko dziurkę w bródce ma po tatusiu. Ma ciepłe rączki, buzię, nie mogę uwierzyć, że nie żyje…

Opisywać rozpaczy nie mogę, bo się po prostu nie da… Wyjście ze szpitala z pustymi ramionami, pogrzeb, ta pustka w domu… i te wszystkie myśli …? I pomyśleć, że gdybym nie trafiła na tą bezduszną lekarkę, gdyby wtedy o północy sama mnie dokładnie zbadała, zrobiła USG, nie zlekceważyła moich objawów, krwawienia, ciśnienia, gdyby pozwoliła zostać na oddziale już od początku porodu, to moja Zuzia miałaby szanse urodzić się żywa i dziś, w Sylwestra skończyłaby 4 miesiące… Śmiałaby się już, zaczynała gaworzyć, przyglądałaby się światełkom na choince… a tak pozostało nam tylko chodzenie na cmentarz, zapalanie kolejnych zniczy jeden po drugim, wyobrażanie sobie jaka by dziś była ta nasza Zuzia.

Mój kochany Aniołek, moja kochana Zuzia… tak bardzo za Tobą tęsknię i tak bardzo chciałabym Cię teraz przytulić.

Dużo czytałam i czytam na temat porodów i szpitali, rodzeniu po ludzku… tylko gdzie te szpitale i ta miła, a co więcej rzetelna, obsługa jest! Gdzie indywidualne podejście do każdego porodu? Czy kobieta zgłaszająca się w dniu porodu, z pierwszą ciążą i z krwawieniem już nie może liczyć na należytą pomoc?! Przecież nie wie co się z nią dzieje i liczy na wiedzę lekarza. A może powinnam zapytać ile kosztuje godna obsługa i szczęśliwy poród??? Płacę składki na ubezpieczenie zdrowotne od wielu lat i to był pierwszy raz, kiedy zwróciłam się do szpitala o pomoc. Wiem, można powiedzieć, że to wina systemu i sytuacji w Polsce, że lekarze – zazwyczaj Ci dobrzy – wyjeżdżają zagranicę… po fakcie dowiedziałam się, że szpital ten  BYŁ dobry parę lat temu. Wtedy zasłużył na te transparenty „rodzić po ludzku” a teraz chyba ciągnie na opinii… albo i nie, gdyż zauważyłam zmiany na jego stronie internetowej – znikła strona odnosząca się do akcji „Rodzić po ludzku”, która zachęcała przyszłe matki do wyboru szpitala jako tego, gdzie „doświadczony, życzliwy personel zapewni poczucie bezpieczeństwa i komfortu”. Wiem już dlaczego – pewnie po nowo ogłoszonych wynikach Akcji nie zasługuje na to.

Mam żal, ogromny żal do tej lekarki, ze potraktowała mnie niefachowo, że moje ustne informacje potraktowała jako mało wiarygodne, że nie zdobyła się na taki mały gest uspokojenia pierworódki zostawiając ją pod obserwacją na oddziale. Kto jak kto, ale chyba lekarz powinien dostrzegać zagrożenia – do końca życia zapamiętam tą srogą lekcję i nie dam się zbyć „zdenerwowaniem” jako powodem wysokiego ciśnienia…  Ile noworodków musi zapłacić najwyższą cenę, by tacy lekarze jak ta mnie przyjmująca zrozumieli, że pierworódka to „wielka niewiadoma”? Czy ona ma wyrzuty sumienia?

W Karcie Informacyjnej ze zgłoszenia się do Izby Przyjęć miałam wpis m.in. „badanie KTG w normie, bóle przepowiadające, plamienia brunatne bez śladu krwi, rozwarcie na 2 palce”… i z tymi objawami w spodziewanym terminie porodu odesłano mnie. Siostra, która mnie przywiozła złożyła doniesienie na policję, w tym czasie moją maleńką Zuzię zabrano na sekcję. Sprawą zajmuje się obecnie Prokuratura w Warszawie. Zarzuty zostały postawione, obecnie czekamy na opinię powołanych biegłych lekarzy. Niektórzy mówią, że TO życia Zuzi nie zwróci jakby sądzili, że tego nie wiem… ja tego doświadczam każdego dnia. Chcę, żeby ta lekarka odpowiedziała za swoje postępowanie i przede wszystkim nie spowodowała już  takiej tragedii nigdy więcej. Chcę, żeby szpital za to odpowiedział, bo to jego dyrekcja decyduje o przyjęciach personelu. Dodam tylko, że nie ułatwiano mi i mojej rodzinie występującej w moim imieniu dostępu do informacji i dokumentów. Siostra, która mnie przywiozła do szpitala, czekała na wiadomości, gdy ja trafiłam na oddział porodowy. Po jakimś czasie udało jej się „złapać” jakiegoś młodego lekarza, który sprawiał wrażenie niewiele wiedzącego; na pytanie co się dzieje ze mną i dzieckiem, powiedział tylko „to chyba dziewczynka, były problemy, dziecko jest na intensywnej terapii, więcej się Pani dowie ok.10”.

Zuzia urodziła się martwa, z zerowymi punktami w skali Apgar, podobno (informacja od salowej) chwilkę zakwiliła będąc pod aparaturą. Nie została ochrzczona. Ksiądz w szpitalu „pocieszył mnie” mówiąc, że będę miała więcej dzieci… Chętnie odesłałabym go do mojego lekarza ginekologa, który na wizycie poporodowej zapytał mnie ile chciałabym mieć dzieci. Zawsze myśleliśmy z mężem o czwórce…  On na to „ To może nie być takie proste”. Najlepiej by było gdybyśmy wstrzymali się minimum 2 lata, bo wcześniejsze zajście w ciążę daje duże ryzyko kolejnej cesarki, a dobrze by było gdyby następny poród odbył się naturalnie, gdyż cięć cesarskich robi się zazwyczaj 2-3 razy.

Pobyt w szpitalu był dla mnie koszmarem z racji krzywdy, którą wyrządzono mojej Zuzi i nam. Ich medyczna opieka po porodzie dawała tylko rozgoryczenie, czemu nie mogli się na to zdobyć jak tej pomocy faktycznie potrzebowałam w chwili zgłoszenia… Chciałam być z mężem cały czas – to on wywalczył swoją desperacją pozostanie ze mną również w nocy, po prostu powiedział, że nie wyjdzie i nie zostawi mnie na tak długo w tym stanie psychicznym. Wypisano mnie ze szpitala w niedziele 03.09 (nie „na życzenie”), przy czym zdania lekarzy były podzielone, gdyż dyżurny lekarz twierdził, iż wypisać do domu można „bo rzeczywiście nic tu po dalszym pobycie pacjentki”, ale zaleca ostrożność itp. (co można mówić każdej osobie po operacji), daleka droga to nie najlepszy pomysł… gdy następnego dnia ordynator oddziału stwierdził, iż żadnych niebezpieczeństw nie było, ale przecież pacjentka miała zlecone specjalistyczne badanie krwi na 04.09 rano. Jeśli nie poddam się badaniu, w karcie wypisu zostanie ujęta informacja, że pacjentka odmówiła poddaniu się zaleconemu badaniu. Fakt jest taki, że brak wymiany informacji (lekarz dyżurny nie poinformował mnie przy wyjściu o jakimkolwiek badaniu, bo po prostu takiego zapisu nie było; ja zaprzeczam, iż ordynator osobiście mnie informował) spowodował, że 05.09 w dzień pogrzebu Zuzi mąż jechał po córeczkę do prosektorium a ja z siostrą na badanie do szpitala…

Czytam te piękne opowieści kobiet o szczęśliwych porodach, dobrych lekarzach i położnych, ale ja straciłam zaufanie do szpitali, lekarzy, bo jak tu im wierzyć? Nasza Zuzia zapłaciła za to życiem… Dlaczego?

Zosia, mama Aniołka Zuzi

31.08.2006