Małgorzatka żyła 27 godzin.

Następnego dnia o czwartej rano położna obudziła mnie, mówiąc że mogę iść do Małgorzatki, że właśnie zmarła.  Pisze ten list ponad tydzień po mojej tragedii, pisze go dla tych z was, którym świat się zawalił. Gdy rok temu zaszłam w ciąże dosłownie skakałam ze szczęścia.

 Niedługo. w 5 tyg. po raz pierwszy rozstałam się z marzeniem o szczęśliwym macierzyństwie.  Wtedy pomogła mi świadomość, że nie ja jedna przezywamtaka tragedie, bo o poronieniu nie przeczyta się w pismach dla przyszłych mam... Pół roku później znowu byłam w ciąży. Miałam nową nadzieję i nowego lekarza, który natychmiast kazał mi zrobić test na poziom progesteronu. W pierwszej ciąży nawet przez moment nie miałam mdłości; wiec być może niedobór progesteronu był przyczyną tamtego poronienia. 

 Tym razem było ok. Pierwsze USG i cudowna niespodzianka: bliźniaki! Aż się popłakałam z radości. Przez trzy tygodnie żyliśmy upojeni wizja naszej rodzinki. Kolejne USG wykazało, że jedno z dzieci przestało się rozwijać. Rozpacz i żal do losu. Ja wiem ze to się często zdarza i gdyby nie nowoczesna aparatura, to byśmy o bliźniakach nawet nie wiedzieli, ale trudno  było się nam z tym pogodzić. Została jednak nasza Kruszynka, dla której warto było żyć. Ale i ją mieliśmy wkrótce stracić: w 25 tc wykryto na USG poważne ubytki mózgu u mojej Małgorzatki. Nie było nadziei, że będzie mogła żyć. Po blisko 4 tyg. badań zdecydowałam się na wcześniejszy poród mojej córeczki w 29tc. Lekarze doradzili mi naturalny jako lepszy dla mojego organizmu i jednak dający możliwość szybszego powrotu do zdrowia i zajścia w kolejna ciąże.

Rodziłam w Instytucie MiDz w Warszawie (Kasprzaka), gdzie znano już moją historię i gdzie miałam robione wcześniejsze badania. Podano mi globulkę by wywołać skurcze i uprzedzono, że może to potrwać nim się pojawią. Na wszelki wypadek poprosiłam o coś na uspokojenie. Po kilku godzinach zaczęło mnie pobolewać, ale rozeszło się do wieczora. Następnego dnia znowu globulka i znowu niby skurcze co 3 min, ale w sumie mało bolesne. Lekarze nie chcieli na sile podawać mi oksytocyny, twierdząc, że lepiej dla mnie jak to będzie wolniej, ale bardziej naturalnie. O 18.30 nagle skurcze zrobiły się bardzo konkretne. Akurat był mój mąż. Początkowo nie chciałam by był przy mnie bo oboje nie byliśmy do tego porodu w żaden sposób przygotowani i myślałam, ze może lepiej by nie widział jak to boli, ale im dłużej to trwało, tym bardziej potrzebowałam by trzymał mnie za rękę i po prostu był obok. Bolało, ale wiedziałam, ze każda minuta zbliża nas do końca. Ostatecznie podano mi zzo; mam wrażenie ze nie podziałało, ale było mi już wszystko jedno.

Chciałam po prostu urodzić i przytulić maja Kruszynkę. Wreszcie poczułam ulgę i zdziwienie widząc jak ktoś trzyma maleńkie ciałko mojej córeczki. Urodziła się w środę o 1 rano. Była za mała by zapłakać... Usłyszałam tylko słowa pediatry ze jest asymetryczna, ktoś powiedział, że lepiej bym jej nie widziała, ale wiedziałam, że musze ją przytulić i pożegnać. Podano mi ja zwiniętą w kocyk; była taka maleńka. Czułam jak się poruszyła i coś zamruczała pod noskiem. Ucałowałam ja kilka razy i oddalam. Byłam pewna ze wkrótce umrze, poprosiłam by ochrzczono ja z wody. Maleńka w inkubatorze pojechała na górę, chciałam iść do niej, ale miałam odpoczywać i zbierać siły. Po dwóch godzinach dowiedziałam się że oddycha sama, że jej stan jest stabilny. Byłam szczęśliwa i przerażona, że może jednak zdarzył się cud, że może jednak lekarze się mylili, że może mogła by żyć, a ja jej tą szanse odebrałam... Bo mówiono mi że nie będzie mogła oddychać, ruszać się, a jednak ta odrobina móżdżku jej na to pozwalała...

Następnego dnia rano poszliśmy ją zobaczyć. Widziałam przez łzy, że jest najmniejszym dzieckiem wśród wcześniaków i że jest śliczna. Nie wiedziałam o co im chodziło z ta asymetria; była przecież taka cudowna. Dopiero gdy wróciłam po trzech godzinach i popatrzyłam na nią bez płaczu, zrozumiałam, że nie miała żadnych szans. Wyglądała jakby ja sklejono z dwojga niedobranych dzieci. Jedna połowa to była moja piękna córeczka, o czarnych włoskach i maleńkich paluszkach, druga... jak nożem odciął. Łysa, ze okiem prawie bez powieki, kikucikami palców, znacznie mniejszymi rączką i nóżką...

Wyglądała naprawdę strasznie, ale i tak ja kochałam, Taką jaka była. Pozwolono mi ją wyjąć z inkubatora; lekarze wiedzieli, że jej śmierć jest kwestia czasu; sami wszak prosiliśmy by nie ratowali jej życia za wszelka cenę. Spała w moich ramionach, moja maleńka, bezbronna dziewczynka. Całowałam jej główkę i szeptałam jej, że bardzo ją kochamy. Potem musiałam ją odłożyć do inkubatora, ale mogłam być przy niej, trzymać ją za rękę, przykryć dłonią, by wiedziała, że jestem obok. Wodziła za mną okiem i robiła taką śmieszną minkę jakby chciała powiedzieć: „Więc tak wyglądasz mamo?”; ale nawet jej mimika była tylko na połowie twarzy...

Żyła 27 godzin. Następnego dnia o czwartej rano położna obudziła mnie, mówiąc że mogę iść do Małgorzatki, że właśnie zmarła. Znów ją wyjęłam z inkubatora i siedziałam tuląc ją w ramionach. Wiedziałam, że tak musiało się stać, że nie mogliśmy jej sprowadzać na ziemie. Jakie życie by ja tu czekało? Nie mogła od nikogo dostać tego, czego pragnęłaby najbardziej: zwykłej normalności. Ucałowałam ją na pożegnanie od nas obojga. I zostawiłam w inkubatorze. Nie chcieliśmy zabierać jej ciała, robić pogrzebu. I tak zawsze pozostanie w naszych sercach, zawsze będziemy ją kochać i zawsze będę się zastanawiała jakby wyglądała, gdyby mogła żyć normalnie...W całym tym tragicznym koszmarze, bardzo pomogli mi wszyscy pracownicy IMiDz. Bałam się tego porodu i tego co będzie dalej, a dzięki ich życzliwości  i zrozumieniu, przejście tego wszystkiego było trochę łatwiejsze. Nie położono mnie na sale z szczęśliwymi mamami, nikt nie zadawał niepotrzebnych pytań, nikt nie zabraniał mi najpierw bycia obok a potem pożegnania córeczki. Teraz czekam na wyniki badań, pewnie jeszcze będę robić dalsze badania genetyczne, by wiedzieć, czy to co się stało to tylko tragiczny splot okoliczności, czy tez może mamy w genach cos, co nie pozwoli nam mieć dzieci. Wiem, że podniesiemy się z tego, że będziemy jeszcze szczęśliwi, że tragedia ta zbliżyła nas jeszcze bardziej. Ale potrzebuje czasu by się wypłakać i pogodzić z tym, co się stało. Bo choć wiemy, ze nasza decyzja była słuszna, nie zmniejsza to naszej rozpaczy.

I wciąż wierze, że w końcu kiedyś nasze dzieci znajdą do nas drogę...

PS. Rok i trzynaście dni później urodził się nasz synek. Medycznie nudny i banalny przypadek. Dla nas mały wielki cud. Obecność Malutka przywróciła nam radość i sens życia, choć śmierć mojej córeczki została w nas na zawsze i do końca życia kawałek mego serca będzie opłakiwać Jej odejście.

Anka