Maja urodziła się 24 lutego 2006 roku o godzinie 22.15 umarła 21 marca, o 13.25 Żyła niecały miesiąc.
„ Żyła sobie kiedyś bardzo malutka i bardzo dzielna dziewczynka. Miała na imię Maja” Zawsze pragnęłam mieć dwie córeczki, więc kiedy okazało się, że jestem w ciąży w moim sercu zagościła wielka radość. I czułam, że to będzie córeczka.
Cała ciąża była dla mnie i moich najbliższych bardzo trudna, bo najpierw było długie plamienie a potem nosiłam krążek Pesera, by podtrzymać ciążę ale udało się! W 34 tygodniu moja ginekolog doktor Blicharczyk wykryła, że coś jest nie tak z serduszkiem malutkiej. Po konsultacji u docent Dangel w Warszawie wiedziałam już, że moja druga córeczka ma bardzo poważną i rzadką wadę serca- Zespół Ebsteina.
Potwierdziły się również obawy docent, że była to skrajna postać tego zespołu.
Oczywiście podjęłam próby ratowania malutkiej. Nie godziłam się z opinią wybitnego ultrasonografa warszawskiego doktora Roszkowskiego, który w trakcie pobierania krwi płodu, w celu oznaczenia kariotypu, spytał, czy wiem, że moje dziecko umrze? Wtedy ziemia osunęła mi się spod nóg, potem oburzyłam się, obiecałam sobie, że kiedy będzie już po wszystkim, to przyjadę do niego i pokażę malutką, by zaprzeczyć jego słowom. Wkrótce miało się okazać, że słowa doktora były wyrocznią.
Przeorganizowałam całe życie mojej rodziny, by tylko ratować malutką.
3 kobiety, 3 pokolenia: babcia, ja i moja starsza córka Iga spakowałyśmy walizki i wyruszyłyśmy do Krakowa, pozostawiając w domu samotnego dziadka. Mąż przebywał cały czas w swojej dalekiej ojczyźnie, dzieląc na odległość moje obawy, strach i wolę walki.
Maja urodziła się niespodziewanie 24 lutego 2006 roku o godzinie 22.15,przez cesarskie cięcie w Klinice Położnictwa UJ w Krakowie na ul. Kopernika. Nie wymagała respiratora, w 3 minucie dostała aż 9 punktów w skali Apgar. Znalazła się na oddziale intensywnej terapii.
Nigdy nie zapomnę tej trudnej nocy po porodzie! Dostałam chyba zbyt dużą dawkę leku, toteż jak przez mgłę pamiętam narodziny mojej córeczki, nie wiedziałam co do mnie mówią, byłam długo ogłuszona. Pielęgniarka walczyła z moją sennością prawie 3 godziny. Dopiero maska tlenowa przywróciła mnie do życia. Kiedy już wreszcie pozwolono mi spać, ja nie mogłam. Nie wiedziałam co z malutką. Przez mgłę pamiętam, że położna mówiła, że poradziła sobie i że nie potrzebowała reanimacji ale ja chciałam wiedzieć dokładnie jaki jest jej stan. Leżałam więc tam w ciszy, obok była inna kobieta, pielęgniarka od czasu do czasu podawała środki znieczulające, mówiła, że wszystko pewnie jest dobrze ale ja byłam pewna niepokoju. Nie miałam przy sobie komórki, więc nawet nie mogłam skontaktować się z najbliższą mi osobą- moją matką. Wprawdzie miałam czas przed porodem, by ją zawiadomić ale chciałam jej podarować jeszcze jedną spokojną noc. Miałam świadomość, że narodziny Mai zmienią wszystko, nie wiedziałam jednak, jak bardzo i jak wszystko!
O 7-ej ranow końcu mogłam złożyć mojej mamie i córeczce gratulacje- jedna została po raz drugi babcią, druga- miała wreszcie ukochaną wyczekaną siostrzyczkę. Dziadek i mąż wiedzieli już wcześniej.
W 6-ym dniu malutka została przewieziona do Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Szpitala Polsko-Amerykańskiego w Krakowie- Prokocimiu. Znalazła się na oddziale kardiologii pod opieką doktora Kordona. Ponieważ nie była w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, nie znalazła się od razu na oddziale profesora Malca, choć to właśnie do niego jechałam całą Polskę.
Od początku doktor Kordon i pozostali lekarze uświadamiali mnie, że wada jest ogromna, że szanse są prawie żadne. To właśnie doktor Kordon, po badaniu echosonograficznym Mai, jeszcze w klinice na Kopernika, powiedział, że w zasadzie to szanse na przeżycie sa niewielkie, prawie żadne. Pamiętam jak wtedy zjechałam piętro niżej, wysiadłam z windy i rozpacz odmówiła władzy mojemu ciału. Osunęłam się i tak trwałam w swoim bólu i przerażeniu.
Takich chwil było coraz więcej. Długotrwała żółtaczka, krótkie chwile, w trakcie których mogłam patrzeć na moją córeczkę, potem złudzenie, że poradzi sobie po odstawieniu Prostinolu, załamanie, spadek saturacji, ponowne włączenie leku ratującego życie malutkiej, kolejne centralne wkłucie, wreszcie decyzja o cewnikowaniu w poniedziałek. Moja nocna modlitwa, by nadal było miejsce na intensywnej terapii, niezbędny warunek, do przeprowadzenia cewnikowania i ewentualnego balonikowania. Podpisałam wszystkie papiery, niby wiedziałam o wszystkim, o wszystkich zagrożeniach, komplikacjach ale jak się okazało- nie byłam w pełni gotowa na to co mnie spotkało, choć do znudzenia powtarzano mi na oddziale o zagrożeniu. Chciałam wierzyć, że wszystko się uda; chciałam wierzyć, że to nie będzie dotyczyć mojego dziecka; chciałam „ zagrać z Panem Bogiem” modląc się więcej i żarliwiej niż dotąd. Jakżesz byłam naiwna licząc, że w ten sposób wyjednam łaskę życia mojemu dziecku.
Cewnikowanie malutka zniosła, o dziwo, dość dobrze. Przekonanie, towarzyszące od początku doktorowi Kordonowi, że Maja ma niedrożną zastawkę płucną, którą wystarczy tylko udrożnić, okazało się mylne. Wszystko zarośnięte! Pamiętam jak pobiegłam od razu do profesora, jak obiecał mi, że sprowadzi specjalnie malutką zastawkę, jak w tym wszystkim cieszyłam się, że spotka się Maja z profesorem, jak wierzyłam, że on ją uratuje.
W poniedziałek 20 marca wyszłam z kliniki o 16.30. Maja powoli dochodziła, wiedziałam, że morfologia była zła, że będą jej przetaczać krew. Ale jeszcze rozmawiałam z doktorem Kordonem, cieszył się, że mała tak dobrze zniosła cewnikowanie, powiedział mi o wszystkich planach.
A potem zadzwoniłam o 19.30 na oddział, tak kontrolnie. Lekarz nie podszedł, kazano mi zadzwonić później. Pamiętam to mrowienie w nogach, to zatrzymanie oddechu na wiadomość, że ratują życie malutkiej, mojej malutkiej. 0 22-ej lekarka nie dawała mi gwarancji, że moje dziecko przeżyje do rana. Około 1-ej w nocy reanimowano, zaskoczyła ale doszło do rozległego wylewu w mózgu. Już nie było szans!
Nigdy nie zapomnę tego chłodu i panicznego strachu przed jej śmiercią! Nie mogłam pojechać nocą na oddział, więc dzwoniłam tam co pół godziny licząc na cud ale ten się nie zdarzył!
Zdążyłam jeszcze zobaczyć malutką żywą, mój mąż- nie.
Patrzyłam na śmierć mojej córeczki, ,widziałam jak jest sina, zimna, taki „ żywy trup” i nic nie mogłam zrobić. To poczucie bezradności nigdy mnie nie opuści! I zawsze już będzie mi towarzyszył ten strach!
Ja matka, patrząc na agonię mojej córeczki, w pewnej chwili, pozwoliłam jej odejść .Powiedziałam- Maju pozwalam Ci odejść, byś już nie cierpiała.
Zrobiłam to, Ja, która tyle walczyłam o jej życie, nagle poddałam się. Wyszłam z kliniki na 5 minut przed jej śmiercią. Nie zostałam z nią do końca, umierała samotnie, bo ja nie dałam rady! To też będzie mnie prześladować do końca życia, że pozwoliłam na samotne umieranie mojego dziecka. Wiem, że niczego nie czuła ale pomimo wszystko. Pozostała mi tylko nadzieja, że przyszedł po nią Anioł, że to On trzymał ją za rękę, kiedy odchodziła i że jest teraz z nim i innymi aniołami- szczęśliwa.
Maja umarła 21 marca, w pierwszy dzień wiosny, o 13.25. Żyła niecały miesiąc.
Nie ma jej już od miesiąca, wróciły 3 kobiety do swojego domu, tak pustego i towarzyszy im smutek.
Nie mam już dwóch córeczek, jest tylko jedna. Potrzebuje mojej miłości i ją otrzymuje na każdym kroku. Potrzebuje też mojej siły, ale tej na razie nie mogę jej dać.
Jestem osieroconą matką.
Jestem matką, która musiała przeżyć śmierć własnego dziecka.
Jestem matką, która przeklina wiosnę.
Jestem matką, która musi dalej żyć, tylko jak.....
Beata Bendkowska