To wszystko wydaje
mi się nierealne. Mam nadzieję, że to tylko podły sen, zaraz zadzwoni budzik i wszystko się
skończy. A miało być tak pięknie...
Wczesna jesień. Niespodziewana zmiana pracy.
Dużo stresu, mało snu, głowa zaprzątnięta różnymi sprawami. I chyba o czymś zapomniałam...
no tak, nie ma miesiączki. Dwie kreski na teście - niespodziewanie, ale jaka radość! Mąż
w pierwszym odruchu nie chciał uwierzyć, dopiero potem powiedział, że jest szczęśliwy, że
bardzo się cieszy.
Wizyta u lekarza potwierdziła wynik testu - będzie dzidziuś!
Wszystko w porządku, będzie dobrze - powiedział doktor, a my mu uwierzyliśmy.
Mąż
promieniał, dokładnie jak wtedy, kiedy się poznaliśmy. Jak wtedy, kiedy go pokochałam...
Codziennie rano dostawaliśmy buzi na dzień dobry i buzi na dobranoc, a oprócz tego tatuś
ucinał sobie pogawędki ze swoim dzieckiem. Opowiadał mu, gdzie będą chodzili na spacery, na
sanki w zimie i na rower w lecie, że w wakacje pojedziemy nad morze, a może w góry? I że
będą najlepszymi kumplami, to było pewne. Lubiłam te ich rozmowy, bawiły mnie bardzo,
choć byłam troszkę zazdrosna, że w swoich męskich planach nie uwzględnili mnie:)
A
potem przyszły chłody i epidemia grypy. Razem z grypą przyszła gorączka i osłabienie, ale
dzidzia trzymał się dobrze. Po grypie przyszło zapalenie oskrzeli i zapalenie płuc,
antybiotyki... za dużo.
Było prawie dobrze, kiedy mocny ból zbudził mnie ze snu.
Nieprzyjemne, mocne skurcze i krew na prześcieradle. Błyskawicznie do szpitala, w kartę
wpisali "poronienie samoistne". Więcej nie pamiętam.
To było trzy tygodnie
temu.
Mąż przeżył to równie mocno jak ja. Dziękuję Bogu, że mam w nim wsparcie, że
był przy mnie w najgorszych chwilach i że będzie, jeśli takie chwile znowu przyjdą.
I
dziękuję Wam, aniołkowe mamy. Czytam Wasze historie i płaczę, ale wiem, że nie jestem jedyna
i że, choć na początku tak się myśli, strata dziecka to nie jest koniec świata. Nie mogę
się poddać i załamać. Chcę być mamą i będę mamą i muszę być silna.
A Was proszę o
modlitwę i światełko dla mojego maleństwa.
|