Dlugie i
gorace lato wydawalo sie nie miec konca. Cieszylam sie i odliczalam dni do grudnia kiedy to
mial nas powitac nasz synek. Na regularnej wizycie razem z M. dowiedzielismy sie o tym ze u
Stefka nie ma tetna ale bylam o dziwo bardzo spokojna. Cos mnie dreczylo przez cala ciaze ze
to jeszcze nie czas... Moj lekarz jak na zlosc byl na wakacjach. Zaden inny nie chcial
mnie nie karku i przez dwa dni chodzilam w szoku. Po godzinach spedzonych na telefonie
dostalam sie do lekarza (jeszcze wtedy nie wiedzialam ze to po prostu byla najzwyklejsza
klinika aborcyjna) ktory by przeprowadzil zabieg. O 6 rano bylismy juz na miejscu. Chamstwo
pracownikow nie mialo granic. Wywnioskowalam z ich komentarzy ze to moja wina i jeszcze
mieli do mnie pretensje ze zakrwawilam im fotel! O 11 wyszlam trzaskajac drzwiami. Od razy
wykonalam telefon do mojego lekarza. Przez lzy wytlumaczylam co sie stalo. Dluzej juz nie
moglam go nosic w sobie, musialam juz byc po! Sekretarka byla bardzo wyrozumiala i niecale
dwie godziny pozniej lezalam w normalnym szpitalu pod opieka mojego obecnego lekarza. Od
razu nafaszerowali mnie duza iloscia lekow. Prawie nie kontaktowalam. Skurcze sie nasilaly i
kiedy myslalam ze juz nie moge, pojawil sie anestozjolog. Wreszcie mialam chwile wytchnienia
ale szkoda mi bylo M. ktory wytrwale siedzial obok mnie i powtarzal ze wszystko bedzie
dobrze... O 5 rano obudzilo mnie parcie (chyba...), zadzwonialam po pielegniarke ktora
zadzwonila po lekarza. Nie zdazyl... Zanim przyjechal zdazylam urodzic mojego slicznego,
malego synka. Tulilam go w ramionach i wiedzialam ze moje zycie zmienilo sie na zawsze.
Byl Lipiec, niesamowite upaly. Droge do domu pamietam tylko jako zimno ktore przenikalo
wszystko i strugi deszczu. Swiat wydawal sie plakac razem ze mna...
|