Martynka
rodziła się pięć dni. Jej przyjście na świat to moja przegrana walka z nieposłusznym ciałem.
Notabene walka dość ciekawa – polegała na pokonywaniu grawitacji (głowa niżej niż
reszta ciała) i totalnym bezruchu. Nie usłuchało, rozdarte, mdłe i słabe. Sala porodowa
okazała się salą operacyjną. Przynajmniej sześciu, siedmiu zabandażowanych szczelnie aż po
same oczy lekarzy, około dwunastu studentów (apostołów złej nowiny?) bezmyślnie gapiących
się w mój rozdarty od pępka w dół brzuch. Skupiłam się na jednym z nich. Z obrzydzeniem
wpatrywał się na to, co działo się za zieloną kurtyną oddzielającą moją głowę od reszty
ciała. Przez cały poród (...ale czy cesarka to poród – raczej wycinanie dziecka z
brzucha) patrzyłam na owego świadka mojej klęski szeroko otwartymi oczami ofiary. Miał
pierwszy zobaczyć moje dziecko, widział moje ciało odarte z intymności, przepołowiony
brzuch; to on, nie ja, pierwszy się dowie, czy moje upragnione dziecko żyje. Nagle
spojrzał mi w oczy. Szybko opuścił głowę. Do końca już nie odważył się podnieść na mnie
wzroku (ręki?). Tę walkę wygrałam. O godność. Trochę.
Martynkę
wyciągnięto; widziałam przez moment tego gołębia – zakrył go szczelny mur białych
pleców. Do dziś mam ochotę uderzyć każdego studenta, który na nią spojrzał - nie mam
pewności, że te spojrzenia nie bolały choć w połowie tak, jak mnie wzrok owego
zniesmaczonego chłopaka.
Martynka była w szpitalu raz. Raz na zawsze. Do snu
kołysał ją szelest respiratora; zamiast biedronek po jej ciele chodziły zręczne lateksowe
palce położnych; to nie komar, a strzykawka zostawiała ślady na skórze; nie słońce, a lampa,
nie, nie, nie...
Ostatni, dziesiąty dzień.
Moja córka stała się starą,
zmęczoną kobietą, moją babką.
I odeszła: na czas, na miejsce, na pewno.
A ja?
Już nie mam siły więcej pisać.
|