Byl
upalny, lipcowy wieczor. Po wizycie u swojej ginekolog trafilam znow do szpitala. 36
tydzien. Lezalam w upale w sali, ktora podzielona byla na boksy dla rodzacych, bo akurat
jedyne dwie porodowki rodzinne zajete. Lezalam z plaskim skurczowym ktg. Zalamana do granic
mozliwosci, ze ZNOW szpital, lezenie nieruchomo z przerwa na wyjscie do
toalety.
Stres rozbujal skurcze. W ciagu godziny kilka cm rozwarcia, tak ze z bolu
mialam ochote wyc ;) Moj partner przy mnie, czuwajacy, kochany. Masowal mi bolace plecy i
mocno tulil. Oboje bylismy bardzo szczesliwi, ze to juz, ze jeszcze chwile...(tylko dlaczego
tak boli?;)
O 20.20 juz calowalam moja coreczke po malutkich rozowych paluszkach.
Anestezjolog zartowala z imienia , ktore wybralismy dla coreczki ( nastepny bedzie Filon?)
A potem pierwsze karmienie, baby blues (nie wiem dlaczego, ale przez caly pobyt w
szpitalu nie moglam sie pozbyc z glowy piosenki Jantar "Nic nie moze wiecznie
trawac"...) Pamietam, ze gdy mialam to szczescie juz na rekach myslalam o tym, ze dzis
jest Jej dzien narodzin. ale kiedys nadejdzie dzien jej smierci. Przestraszylam sie
odpowiedzialnoisci za Jej zycie. Tak bardzo chcialam odejsc pierwsza... Pamietam te mysli
bardzo dobrze...
A potem... Kupki, zupki, nocne wstawanie. Szczesliwe chwile,
usmiechy, przytulanki, caluski. Pierwsze "mama", pierwszy zabek. Pierwszy
wyjazd na wakacje ... i ostatni.
Tak malo w bagazu powrotnym.
Basia mama Laury Czarodziejki (ur. 14.07.2001 zm. 22.09.2004)
Antosia (6 lat) i Marysi (2 lata)
|