Myslę o tym od dawna i od dawna zbieram się do tego postu. W końcu bezposrednio sprowokował mnie list mamy na forum chore/strata piszącej o tym ze nie jest w stanie pokohcac swojej ciezko niepelnosprawnej coreczki. Jest to uczucie do ktorego przyznac sie nie wypada - bo mamy chorych dzieci powinny heroicznie dawac sobie rade z codziennoscia i z usmiechem zwalczac wszelkie przeszkody, ale...
Gdy dowiedzialam sie jak bardzo gleboko moja coreczka moze byc uposledzona (moze - gdyz zdaniem lekarzy szans na przezycie nie bylo), zaczelam myslec, ze lepiej byloby gdyby z nami nie zostala. Dziecko, ktore nigdy nie bedzie w najmniejszym stopniu samodzielne, ktore zaraz po porodzie zatrzyma sie umyslowo na noworodkowym rozwoju, a ktore bedzie rosnac, przybierac na wadze, ktorym trzeba bedzie sie opiekowac, pielegnowac - dzien po dniu, roku po roku...
Wstydze sie tych mysli, bo mam wrazenie ze stchorzylam, ze ta sytuacja mnie przerosla. Malgorzatka nie miala szans na przezycie. Kochalam ja taką jaka była. Ale myślę, że dużo łatwiej (jakkolwiek strasznie to brzmi) jest mi kochać ją zmarłą, niż gdyby z nami została. Choć może zmieniło by się coś we mnie (cień nadziei na odkupienie za tamte myśli) - bo kiedy ją zobaczyłam bardzo chciałam by żyła - choć była tak zniekształcona... a
|