dlaczego.org.pl  
Forum dlaczego.org.pl  >> STRATA DZIECKA
Nie jesteś zalogowany!       

Marta 02.09.2016...Hits: 1005
KatarzynaJ  
06-11-2016 18:54
[     ]
     
Jedyna rzecz której w życiu byłam pewna...chcę być mamą! O niczym tak nie marzyłam i na nic tak nie czekałam (no może poza ślubem z moim ukochanym).
Nie ważna była kariera, praca, pieniądze...
Wszystko układało się pięknie, najpierw ślub, mieszkanie z nieba, praca męża...potem chwila niepewności, bo o Dzieciątko staraliśmy się prawie 3 lata...i w końcu była.
W Wielki Czwartek chwilę przed wieczornymi uroczystościami odebrałam wyniki...powiedziałam Marcinowi tuż przed Mszą, że zostaliśmy rodzicami...nie potrafił uwierzyć. Potem dopiero śmialiśmy się że cudem potrafił się skupić podczas grania (jest muzykiem, organistą).
Czasem zastanawialiśmy się co to może oznaczać...z tym Wielkim Czwartkiem...będzie księdzem?
Od początku ciąży się bałam...nie potrafiłam uwierzyć, że spełniło się moje największe marzenie, bałam się że lada moment bańka pryśnie i wszystko zniknie...zaczytywałam się w internecie...po 17 tygodniu poczułam ulgę...teraz będzie tylko z górki, poronienia na tym etapie już prawie się nie zdarzają...
i te nieszczęsne badania prenatalne...mimo iż nie było żadnych wskazań lekarka zaproponowała, za darmo, czemu nie? może szybciej poznamy płeć?
System wyliczał coraz wyższe ryzyko wad genetycznych, pytałam lekarza czy to może być coś innego? Down albo Turner...bo dziewczynka...
w pierwszej chwili załamanie...a potem nadzieja...konsultacje z genetykiem i jeszcze więcej nadziei, ryzyko oblicza komputer i niczego nie można być pewnym.
Główną przyczyną tak wysokiego ryzyka (1:18) był rozmiar małej...była za mała, reszta była w porządku (przezierność karkowa, kość nosowa, serce...wszystko idealne)
I tak przed każdą kolejną wizytą u lekarza niepewność...czy urosła i o ile? I coraz większy lęk...wszyscy lekarze twierdzili, że ma za krótkie ręce i nogi...i ciągle za mała.
Nikt nie zauważył, że ja spuchłam, ciśnienie coraz wyższe (na początku całkiem to zignorowano)...dostałam tabletkę na obniżenie ciśnienia, dzwoniłam do szpitali czy przyjeżdżać...czekać, wziąć więcej tabletek...
Ostatniego dnia sierpnia poczułam dziwny ból brzucha...przechodził i wracał...skurcze? Szybko pojechaliśmy do szpitala...to już prawie 27 tygodni...myśleliśmy że w najgorszym wypadku będziemy czekać na nią pod inkubatorem, przecież takie dzieci przeżywają...w szpitalu okazało się że to nie skurcze porodowe, ale Martusia jest tak maleńka, że w przypadku porodu ta placówka nie byłaby w stanie jej pomóc...przewieziono mnie do kliniki...tam się zaczął koszmar...
Najpierw panika lekarzy...dziecko powinno mieć ponad kilogram a ma zaledwie 400 gram! Potem zdziwienie, pretensje...dlaczego nie ma badań genetycznych skoro wyniki badań prenatalnych są tak straszne? Nie rozumiałam o co im chodzi...przecież amniopunkcja jest badaniem inwazyjnym i niepewnym to po co miałam ją robić? Byłam gotowa na przyjęcie dziecka z wadą genetyczną...to czemu nie ma tych płatnych za 2500zł? A po co? i tak bym nie usunęła...
Od tamtej pory czułam się jak kretynka która kocha swoje dziecko pomimo złych wyników badań, ciemnogród jakiś...a na dodatek jak mantrę powtarzałam że mają ratować moje dziecko...
Miałam coraz gorsze wyniki, wysokie ciśnienie mimo leków, ogromne utraty białka, obrzęki, lekarze zaczęli się obawiać rzucawki...a ja ciągle czułam, że ich decyzje, ich spojrzenie na moją sytuację jest nierozerwalnie złączone z nieszczęsnym ryzykiem z badań prenatalnych.
Drugiego dnia po USG szybkie przenoszenie na porodówkę...tętno dziecka spada...mało co mi tłumaczono...cesarskie cięcie natychmiast!
Dobrze, że mąż był już w drodze do szpitala...jak już byłam gotowa przyszli lekarze...płód nie ma na zewnątrz szansy na przeżycie, płód jest za mały...doszliśmy do wniosku, że w takim razie lepiej czekać, może coś się zmieni, urośnie...dla mnie najważniejsze było, gdzie Martusia ma większą szansę na przeżycie...patrzeli jak na obłąkaną...NIGDZIE!
Nigdy w życiu tak żarliwie się nie modliłam jak podczas ciąży z Martą, nigdy jeszcze tak mocno nie wierzyłam w cud...
W Klinice codziennie zmieniali się lekarze, każdy przychodził, kiwał głową i stwierdzał, że musimy się przygotować na najgorsze, że raczej nic z tego nie będzie...
W piątek znowu spadek tętna i coraz gorsze przepływy i znowu inny lekarz, że konieczne cesarskie cięcie...znowu pytałam gdzie dziecku będzie lepiej?...tym razem odpowiedź...na zewnątrz, poza tym Pani ma coraz gorsze wyniki, boimy się rzucawki...nigdy jeszcze podejmowanie decyzji nie było takie trudne, ciągle miałam wrażenie, że lekarze na Martę już wydali wyrok i teraz tylko boją się, żeby mi się coś nie stało...a ja miałam w nosie co ze mną będzie...chciałam żeby ratowali Ją!
Przekonały mnie słowa lekarza, że jak ja dostanę ataku rzucawki, to dziecku już nic nie pomoże...podpisałam zgodę na operację...jeszcze jedno badanie USG...i znowu inny lekarz (ten od poprzedniej decyzji o cesarce)...mówi że mieliśmy czekać...zobaczył obraz USG, pomamrotał coś że chyba już trzeba...znowu nie wiedziałam co myśleć...za chwilę sala operacyjna, trzęsące się ręce anestezjolog, która nie potrafiła znaleźć miejsca na wkłucie, pierwszy ruch skalpela...i dalej nic nie pamiętam...a tak bardzo chciałam być świadoma...obudziłam się pod koniec...
Wyjeżdżając z sali zobaczyłam twarz męża, uśmiechał się tak łagodnie...zapytałam czy Marta żyje...przewieźli mnie na inny oddział...na sali mąż powiedział, że umarła tuż przed operacją, bezpiecznie, we mnie...chciałam ją zobaczyć...na sali było jeszcze kilka kobiet...położna przyniosła mi małe zawiniątko...dopiero jak ją zobaczyłam, zrozumiałam, dotarło do mnie, że trzymam w rękach moje dziecko...była taka maleńka, śliczna...mąż był spięty, obok leżały kobiety, ja też ciągle miałam w głowie myśli...przecież one mogą nie chcieć oglądać mojego martwego dziecka! Nie zobaczyłam jej całej, nie pożegnałam się tak jak bym tego pragnęła...za chwilę przyszła położna i znowu ją zabrała...tyle razy powtarzano mi że moja córeczka i tak umrze, a ani razu nikt nie zapytał, czy będę ją chciała zobaczyć, pożegnać...niedawno dowiedziałam się od męża, że ktoś postanowił żebym jej w szpitalu nie oglądała, że dla mnie tak byłoby lepiej...
Tego mi najbardziej brakuje...spokoju, intymności...godnego pożegnania mojej córeczki.
Potem jeszcze tydzień w szpitalu i dziwne spojrzenia lekarzy kiedy mówiłam że chcę już wyjść i pochować dziecko...Jeden nawet chciał zapytać jakie dziecko? Uprzedziła go przełożona pielęgniarek, mówiąc...pacjentka planuje pogrzeb dziecka...
W zakładzie pogrzebowym Martusia była pozawijana tak, że wystawała tylko jej śliczna twarzyczka...(zgodziliśmy się na sekcję, która nie wykazała żadnych nieprawidłowości)...

Myślałam, że z upływem czasu będzie lepiej, łatwiej...a jest coraz gorzej...

Z każdym dniem zbliża się czas, kiedy Marta miała przyjść planowo na ten świat...pod koniec listopada...
Rodzina dalej czeka na ten termin...w tym samym czasie ma się urodzić syn mojego szwagra (brat męża)...zaszłyśmy w ciążę w tym samym czasie (nawet datę ostatniej miesiączki miałyśmy tą samą...), tego samego dnia powiedzieliśmy rodzinie męża...wszyscy byliśmy zaskoczeni takim zbiegiem zdarzeń...a teraz oni czekają z niecierpliwością...a my zostaliśmy sami...

Ojej strasznie się rozpisałam, totalny chaos, przepraszam... 
Martusia 02.09.2016r

  Temat Autor Data
*  Marta 02.09.2016... KatarzynaJ 06-11-2016 18:54
  Re: Marta 02.09.2016... taktórapamięta 06-11-2016 20:36
  Re: Marta 02.09.2016... Wera 06-11-2016 20:59
  Re: Marta 02.09.2016... jolek 07-11-2016 20:18
  Re: Marta 02.09.2016... Mamusia Pawełka 08-11-2016 19:45
  Re: Marta 02.09.2016... Mako 09-11-2016 09:36
  Re: Marta 02.09.2016... hanna38 21-11-2016 23:06
  Re: Marta 02.09.2016... Marta2222 22-11-2016 12:22
::   w górę   ::
Przeskocz do :
Forum tworzone przez W-Agora