Dziewczyny, cieszcie się, że w ogóle mogłyście przebywać z Waszymi dziećmi w szpitalu, głaskać je, dotykać...Moj syn leżał w szpitalu 7 tygodni, miał 2 miesiące, gdy poszedł, a prawie 4, gdy "wyszedł". Przez ten czas widziałam go tylko 2 razy - pierwszy raz po około 2 tygodniach, pielęgniarka wyniosła go na chwilkę na korytarz, drugi raz po kolejnych tygodniach, przez okno na I piętrze, o zmierzchu. Niewiele widziałam. Przebywać z dzieckiem na oddziale nie można było, wchodzić na salę również nie. 2 razy w tygodniu info od lekarza i wiara w to, że robią wszystko, co mogą, stan ogólny dobry, a zapalenie płuc jak trwało, tak trwa. I niech mi nikt nie mówi, że takie były czasy, że okrutne przepisy, że nie było wolno... Jakbym się zawzięła, dopilnowałabym dziecka, nie dopuściła do tego, co się stało, a przynajmniej widywałabym go częściej. Niestety, człowiek był młody i głupi, naiwny i łatwowierny. Jak go zobaczyłam na tym okropnym stole w prosektorium, nakrytego wstrętną, zakrwawioną szmatą, w towarzystwie 2 martwych osób swieżo po sekcji, nogi się pode mną ugięły i musiałam wyjść. Nie wiem, dlaczego nas tam wpuszczono, widocznie "takie były czasy". Mój synek, gdy już leżał w trumience należycie ubrany, nie był tym samym dzieckiem, jakie pożegnałam w izbie przyjęć 7 tygodni wcześniej. Duży, ładny, podobny do taty chłopiec, już nie to malutkie dziecko...Niestety, te wspomnienia nachodzą mnie od 33 lat od czasu do czasu, natrętnie szepcząc: "twoja wina, twoja wina...".
|