Ciekawy temat. Podbijam i jednocześnie komentuję.
Rzeczywiście ta miłość jest zupełnie inna. Mogłabym z każdego posta coś skopiować i przyjąć za moje słowa.
Dla mojego zmarłego Krzysia mam uczucie nieskażone nieprzespanymi nocami, mdlejącymi rękami od noszenia, smrodliwymi pieluchami i innymi przyziemnymi przyjemnostkami. Jest zdecydowanie wyidealizowane, wyobrażam sobie te chwile, na które szczęśliwe, nic nie przeczuwające ciężarne czekają, czyli przytulanie słodkiego bobo, bobo przy cycu, bobo się uśmiecha, bobo chodzi, bobo daje całusa itd itp. No, stłuczone kolana też sobie wyobrażam, ale zawsze się kończy pozytywnie z uśmiechem na buzi. Myśli, czy poradziłabym sobie z ewentualnie ciężko chorym dzieckiem (po porodzie okazało się, że Krzyś ma wadę wrodzoną, nie doczekał poważnej operacji najczęściej wymagającej kilku operacyjnych poprawek), a przynajmniej kilku miesięcy w szpitalach i długiej rekonwalescencji z ewentualnym happy endem... Tak, zapytałam siebie o to po wielu miesiącach żałoby. Wcześniej po prostu chciałam, aby żył. Najpierw były to takie chwilki, nie pozwalałam sobie na dokończenie zdania powątpiewania, no bo jak to, tak go kocham, zniosłabym wszystko. Po kolejnych miesiącach pozwoliłam sobie na krótkie przemyślenie sprawy, wyobraziłam sobie nienaturalną pozycję mojego synka wymaganą po tego typu operacji, jak patrzę na jego cierpienie. Kto wie, może bym klęła pod nosem na zły los, że ja taka zmęczona, że w szpitalu niewygodnie, jestem tylko człowiekiem, przecież nie znałabym wtedy tego bólu po stracie. Za parę miesięcy to będzie już 3 lata. 3 lata 'w te lub we w te', tak piszą o tej wadzie, czyli zbliżalibyśmy się do tego ewentualnego happy endu. Nie wiem, w jakim stanie fizycznym i psychicznym bym była. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a ja znam ból straty, jest ogromny, przeszkadza mi cieszyć się tym, co mam. W związku z powyższym, te moje ponad 2 i pół roku żałoby pozostawia mnie na etapie chcenia, aby Krzyś żył, cokolwiek by było. Moje kochanie jest spotęgowane tym chceniem, tą tęsknotą.
Moje drugie dziecko... Najpierw było jedynie L4 ciążowym. Po pierwszym usg, kiedy zdumiona zobaczyłam ruchliwą istotkę, moje zapodziane poczucie odpowiedzialności odnalazło się, no i się zaczęło. Wyrzuty sumienia, że to jednak moje dziecko, choć takie obce. Dałam sobie czas do końca ciąży na pokochanie go. Naprawdę próbowałam wcisnąć to dziecko gdzieś pomiędzy myśli o Krzysiu, ale to był pierwszy rok żałoby, Krzyś od rana do wieczora, od zmroku do rana... Po pierwszej rocznicy ciąża była już bardzo zaawansowana, powinnam była myśleć o torbie do szpitala, ale ja nadal nie była gotowa i wpadałam w coraz większą panikę, nie czekałam na poród, bałam się tej chwili, jak zareaguję na jej widok, jak to będzie w domu. Coraz bardziej dręczył mnie strach, że ona tez umrze, tyle że nie kochana tak jak Krzyś. W końcu wyjęli ją, zobaczyłam, usłyszałam krzyk, owszem, ale go nie pamiętam, byłam zajęta wspominaniem zdarzeń sprzed roku, ta sama sala, ci sami lekarze. W domu opiekowałam się, bo to moja powinność, karmienie cycem było, chciałam się uwiązać, czy uwiązać wzajemnie, chciałam się nauczyć tej bliskości przez obowiązek, bo tak poza tym to wcale nie chciało mi się małej przytulać. Nie całowałam, wygłaszałam teorie, że to niehigieniczne, wcale mi tego nie brakowało. Niestety nie ominął mnie strach o życie małej, ślęczałam nad nią wpatrując się w klatę czy się unosi, czy też stojąc z drętwiejącą ręką i paluchami przy nosie czekając na powiew z małych nozdrzy, zdarzyło mi się potrząsanie nią, kiedy nie byłam pewna, czy oddycha, po kilka razy sprawdzałam monitor oddechu czy aby na pewno działa, czy włączony. Mam takie zdjęcie, kiedy mała szczerzy się do mnie całą buzią. Szczególne zdjęcie, bo tego dnia właśnie pękłam, zdałam sobie sprawę z tego, ile mam dla niej uczucia, wyściskałam, wycałowałam, wyuśmiechałam, wyśmiałam... nareszcie, po prawie 4 miesiącach razem twarzą w twarz. Odetchnęłam, wreszcie była legalnie moją córką. Za chwilkę będzie miała półtora roku. Wszędzie jej pełno, jej śmiechu, żartów, mądrych i niemądrych decyzji, psot, upartości, marudzenia. Ogólnie mówiąc jest ona, ja zanikam. Jeszcze nie przespałam spokojnie nocy, mała budzi się po kilka razy, jestem przemęczona, zapominam dat, słów, liczenie jest trudne, małżeństwo jest, ale go nie ma.
Ostatnio napisałam publicznie coś takiego i to właściwie jest podsumowaniem powyższej pisaniny, więc skopiuję: 'Znowu jest źle. Kolejna słabo przespana noc, mała marudna, wymagająca... Krzyczałam na nią. Tuliła się do mnie, szarpała za ubranie, żebym wzięła na ręce, a ja nie miałam ochoty na nią patrzeć, zajmować się nią, odpychałam ją. Teraz śpi obok, głowa wtulona we mnie, gniecie mnie, przeszkadza. No przecież kocham ją bardzo i mam ją obok siebie a myślę o tym, jak bardzo bym chciała przytulić Krzysia. Co za koszmarne życie.' ------------------------ Krzyś 36tc ur.29.10.2008 zm.30.10.2008 Agnieszka ur.17.12.2009 Karolek zm...(16tc?) - ur.11.08.2013 21tc Jacuś ur.14.08.2014
|