Czytam to forum od kilkunastu dni, ale nic nie pisałam. Wolałam pisać na forum: Wszystko o ciąży i macierzyństwie. Mam 35 lat. Mam męża i dwoje wspaniałych dzieci. Syn ma 16 lat, córka 10. W styczniu tego roku dowiedziałam się, że znów zostanę mamą. Musiałam dbać o siebie, więc cała rodzina dzielnie mi pomagała. Czułam się jak ktoś naprawdę niezwykły - Mama z dzieckiem w brzuchu. Lenka urodziła się 3 września. Zdrowy, cudowny śliczny, duży Bobas. Tatuś obecny przy porodzie był wzruszony do łez. Nasze dzieci były zachwycone maleńką siostrą. Z ogromną radością przywitały Lenkę Babcie i cała rodzina. Ja nie mogłam uwierzyć w cud, którego doświadczałam. Po czterech dniach pobytu w szpitalu przywieźliśmy nasze maleństwo do domu. Mimo bardzo żółtej skóry Lenka została bez kontroli poziomu bilirubiny wypisana do domu. Przeżyliśmy cztery wspaniałe dni. Piątego dnia z powodu zażółcenia skóry dziecka lekarz rodzinny skierował nas do szpitala( innego niż ten, w którym urodziła się córka). Poziom bilirubiny był na granicy transfuzji wymiennej. Dziecko zostało przyjęte na oddział, a ja nie wyobrażałam sobie rozstania z nowonarodzonym dzieckiem. Niestety w szpitalu nie było miejsca dla Matki. Nie mogłam jej karmić piersią, ponieważ podejrzewano, że mój pokarm spowodował żółtaczkę. Codziennie z mężem pokonywaliśmy 50 kilometrów drogi, żeby być z naszym dzieckiem. Lekarz prowadzący informował nas o stanie zdrowia i przebiegu leczenia córki. Lenkę leczono fototerapią. Po kilku dniach poziom bilirubiny obniżył się. Wyniki wielu robionych badań były w normie. Piątego dnia pobytu w szpitalu( piątek) postanowiono zakończyć leczenie fototerapią. Lekarz prowadzący powiedział nam, że dziecko jest już zdrowe i czekamy tylko na badania kontrolne. Ja dostałam się do pokoju dla matki z dzieckiem, gdzie z moim skarbem miałam czekać na wypis do poniedziałku. Znów byłam szczęśliwa. Niestety nie przywieziono dziecka do mojego pokoju. Okazało się, że nagle zaczęło gorączkować. Moja dotąd zdrowa córka trafiła na oddział intensywnej terapii. Ja miałam szybko opuścić pokój, bo stanowiłam jakieś zagrożenie. Ochrzściliśmy ją, bo lekarze kazali nam się bać. I baliśmy się bardzo, choć jeszcze nie wiedzieliśmy na co choruje nasze dziecko. Dopiero po kolejnych czterech dniach powiedziano nam, że to posocznica. Dziecko miało we krwi bakterię - klebsiella pneumoniae ujemna. Lekarz dawał nam 20 % nadziei. Zrobiłam badania, ale nie znaleziono u mnie tej bakterii, która powoli zabijała moje dziecko. Codziennie widzieliśmy Lenkę w gorszym stanie. Była karmiona sondą, zaintubowana, uśpiona. Wszystko zgodnie z procedurami postępowania w przypadku posocznicy bakteryjnej u noworodka, jak przeczytliśmy w internecie. Codziennie słyszeliśmy od ordynatora, że stan dziecka jest bardzo ciężki, niestabilny. W piątek 22 września Lenka umarła na oczach swojej matki i swojego ojca. Od tej pory moje życie jest inne. Już nie mogę spokojnie kłaść się spać i budzić się rano. Ból, który nie opuszcza mnie nawet na chwilę jest o wiele gorszy niż ten, który czuje kobieta, gdy rodzi się dziecko. Najgorsze jest to, że nie widzę nadziei na to, że kiedyś minie. Są momenty, że wydaje mi się, że dalej nie dam rady. Wtedy nie płaczę, tylko wyję. Żyję, bo mam dzieci, męża, rodzinę. Codziennie zadaję sobie pytanie dlaczego, ale nie znajduję żadnej sensownej odpowiedzi. Zadzwoniła do mnie pani z sanepidu. Powiedziała mi o niezgodności między dokumentacją lekarską,a przyczyną śmierci córki, jaką podaje lekarz. Podobno to była bakteria klebsiella pneumoniae dodatnia. Oporna na wszelkie antybiotyki. Podobno to bakteria szpitalna. Ktoś zabił moje dziecko. Nie znamy jeszcze wyników dochodzenia sanepidu, nie mamy też dokumentacji lekarskiej z przebiegu leczenia naszej córeczki. Musieliśmy wysłać pismo do dyrektora szpitala z prośbą o jej przekazanie. Czekamy i uczymy się żyć od nowa.
|