Aniu, już kiedyś pisałam - też stchórzyłam, wystraszyłam się ciężko być może chorej córki (miała 3 wylewy, w tym jeden czwartego stopnia). Pomyślałam, że łatwiej będzie być "mamą nieobecnej" niż "obecnej nieprzytomnej" itp, itd.
Teraz dałam sobie do tamtych myśli prawo, przytuliłam tę małą, wystraszoną dziewczynkę w sobie i pozwoliłam sie jej bać.
Co do drugiego dziecka - miłość stała się powinnością, szła z głowy... Nie mogłam wprost w to uwierzyć, bo przecież tak pragnęłam tego maleństwa... Czułam, że mam w sercu obszar - pustynię, że coś we mnie uschło, że nie wpuszczę już nigdy w to miejsce nikogo - szczególnie bliskiego. Działałam bez zarzutu - na zewnątrz. Byłam opiekuńczą, troskliwą mamą, mężnie stawiałam czoła kolejnym pobytom Bartusia w szpitalu, kolejnym wizytom lekarskim... Przytulałam, głaskałam, bo wiedziałam, że tak trzeba. Za bardzo poraniła mnie strata Małej i pobyt (w ciąży z Bartusiem) w szpitalnym piekle.
Ucieczka ...od czucia stała się sposobem, by nie dać się zranić totalnie. Postawa.. tak na zapas. Dziś Bartolini ma półtora roku. Kocham go coraz bardziej, zaczynam tęsknić. Dziś pierwszy raz dał mi nieudolnego buziaka. Wciąż nie wierzę, że sprawiło mu to przyjemność, że stało się naprawdę, że miało być dla mnie.
Ciężka ta nasza droga, Aniu, ale też pełna nadziei...
|