Od śmierci Zuzi minął już ponad rok. Mogę powiedzieć o sobie,że "oswoiłam" ból i tęsknotę, że wiem,że są i nigdy mnie nie opuszczą, nie szukam już winnych, nie pozwalam sama sobie obwiniać siebie, nie myślę "dlaczego", "po co", nie rozważam, jaka by była Zuzia, a ją po prostu wspominam, itd...ale to ja...natomiast mój mąż dopiero się przede mną otowrzył.dopiero się przyznał, co czuje. A ja nie wiem, jak mu pomóc, nie wiem! Ja swoje wypłakałam,wykrzczałam, przesiadywałam na cmentarzu. A on? praca-dom-praca-dom. I tak dużo w nim nienawiści do lekarzy, którzy fakt, że tu w lublinie, byli beznadziejni, ale nawet najlepsi nie odwróciliby tego przeznaczenia. Ja to już wiem, wczoraj tłumaczyłam jemu. mówię,że jak chce nie jeździ po pracy na cmentarz-sam, niech może więcej "rozmawia" sobie z Zuzią, ogląda zdjęcia, jej rzeczy, tylko niech mi mówi,że chce zostać sam, alebo,żebyśmy robili to razem...Tak bardzo brakuje mu jej fizycznej obecności, chciałby ją jeszcze raz przytulić, pogłaskąć, pocałować. I nie może zrozumieć, dlaczego nie poczekała na niego, tylko chciała odejść ze mną sama. a na to ja nie potrafię mu odpowiedzieć. Nie wiem!!
Wydaje mi się,że za bardzo wszystko tłumił w sumie,chciał być twardy dla mnie, a teraz to wychodzi z niego. Muszę mu pomóc,a czuję się taka bezradna... "Śmiertelnie chore dzieci wiedzą, że umrą. Jest to wiedza nieświadoma ale kieruje ich postępowaniem. Ci, którzy żegnają się z nimi, mają przytępiony słuch. Jesteśmy głusi na przekazy umierających."
|