Znamy... :(
Od śmierci Martynki minęło 6 lat, a wciąż rozbijam się o podobne pytania.
Niedalej jak wczoraj: ognisko za miastem, daleka rodzina. Siedzę z jakimś nowym dla mnie wujkiem, a on z pobłażaniem patrzy na mojego rozbrykanego syna i mówi do mnie: "Ech, wasze pierwsze dziecko, prawda? Przydałoby się rodzeństwo." I znów znany ciężar, trzeba sprostować. "Nie pierwsze" - mówię jednych tchem- "Drugie. Pierwsze zmarło po 10-u dniach, drugie, to rozbrykane, ledwie przeżyło. Rodzeństwa nie będzie, chyba że adoptowane."
Własciwie po takiej serii (z kałasza?) słów czuję, że mogę rozebrać się do kości; należałoby jeszcze pokazać wyniki badań, opowiedzieć o tym, jak się ratuje wcześniaki, rehabilituje, wyciąga z autyzmu, zapomina na długi czas o sobie, pracy, powiedzieć o potężnym stresie przy każdej chorobie itp, itd. Nie chcę, nie chcę się tak pokazać.
Wujek z Belgii o stracie nie umie powiedzieć nic. Nic. Śmierci dzieci nie ma. Tym bardziej przy ognisku, gitarze, nad śpiewnikiem. Za to umie "pocieszyć". Sam siebie, oczywiście. - "Teraz wcześniaki szybko wychodzą z wcześniactwa. Dojdą do wagi i jest ok."
"Tak"- uśmiecham się - "Tak to pewnie wygląda."
Mam ochotę jechać już do domu. Znów dopada mnie to uczucie, jestem inna, tracę czas - tak cenny jednak czas. Dziś akurat nie mam ochoty "edukować", dziś chcę odpocząć.
|