dlaczego.org.pl  
Forum dlaczego.org.pl  >> ARCHIWUM
Nie jesteś zalogowany!       

Gdy rodziły się nasze dzieci…
mharrison  
03-08-2005 22:10
[     ]
     
Był mroźny,

listopadowy poranek. Tego dnia miałam mieć wizytę kontrolną.
Wczesnym rankiem obudził

mnie ból brzucha, posprzątałam jeszcze mieszkanie, spakowałam torbę i wybrałam się z tatą

Alka do szpitala. Autobusem:-). Nikt mi nie ustąpił miejsca. Bynajmniej nie

wyglądałam jakbym miała rodzić. Jeszcze miesiąc wcześniej podrywano mnie w autobusie:-). Ach

ta młodość i jesienny płaszcz robią swoje:-).

Dojechaliśmy na miejsce. Weszliśmy do

gabinetu. Już mieliśmy wyjść, wszystko w jak najlepszym porządku – tako rzecze

lekarz:-). Ja mu na to: Panie profesorze – wydaje mi się, ze ja już rodzę. Proszę na

fotel. Wskakuję – ach ta młodość:-) - i zeskakuję z wiadomością – proszę przejść

na izbę przyjęć.

Nie pamiętam koloru kafelków…
Pamiętam, że śnieżyło za

oknem. Pamiętam, płatki śniegu tak spokojnie i miarowo, z dostojeństwem spadające za oknem.

Ostre światło lampy i ... czarny łepek bezradnie ślizgający się po moim brzuchu w

poszukiwaniu piersi.

Po raz pierwszy zobaczyłam mojego syna.

Potem były 2

długie szpitalne tygodnie. Kilka sytuacji „podbramkowych” (choć to

„nic” w porównaniu z przejściami innych rodziców) i moje prośby „proszę,

zróbcie wszystko co w Waszej mocy”.

Potem była prawie dekada trudnych, lecz

upojnych lat. Nocnikowanie, teatr Baj, kilka przeziębień i rozwolnień, wejście na Śnieżkę i

na Rysy (dlaczego pani tak męczy swego braciszka:-)?), nauka czytania, nowy pokój,

podświetlany globus (tyle miejsc już odwiedziliśmy, a jeszcze tyle nie zdążyliśmy), choinka,

pierwszy szampan picollo, pierwsza własnoręcznie zrobiona jajecznica, sos serowy,

rodzeństwo, sielanka?, kalejdoskop zdarzeń?

Pierwszy szpital i … ostatni
I

znów to błaganie „ zróbcie wszystko co możecie! To taki zdolny

chłopiec…”
Któż wtedy wiedział, że owe „zdolności” nawet nie

wchodziły w grę…
Że nawet życie nie wchodziło w grę…

Z jednego się

cieszę. Że mogłam być przy Alku w tych dwóch momentach wyznaczających cezurę jego życia.

Tego mroźnego śnieżnego listopadowego dnia i tego rozgrzanego słońcem sobotniego

przedpołudnia…

Łepek z czarnego zmienił się w spalony słońcem

blond...

Przywitanie i pożegnanie…
Piękny sen? To wydarzyło się

naprawdę… Choć z czasem brzmi jak sen, kiedyś śniony…

Wszystkie moje

dzieci urodziły się zimą… 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
Jola  
05-08-2005 08:51
[     ]
     
Magdo, pieknie

opisałaś wspomnienia o narodzinach Alka.
Całym sercem jestem z Tobą. 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
Jola  
05-08-2005 09:03
[     ]
     
Narodziny

Sylwuni:
20 maj 2003 , wtorkowy poranek z wizytą u gina - zwolnienie, badanie - wszystko

jak najlepiej - myślę:"do czerwca niedaleko", potem zakupy w Castoramie i mocny

skok ciśnienia - pomyslałam, chyba coś jest nie tak. Szybka podróż do szpitala - ciśnienie

nie spada, ja trochę słabnę, martwie sie o dziecko. całą noc zbijamy ciśnienie - nie pomaga.

Wreszcie zaspypiam otumaniona lekami. Kolejny dzień podobny do poprzedniego z dodatkiem

"pielgrzymek lekarskich" i badania mojego brzucha.

W końcu nastał piątek,

23 maj, godz 11*00. Badanie ktg - wszystko w normie, trochę skurczy poprzedzających poród,

brak rozwarcia. Moich obaw nnikt nie słyszał, dusiłam je w sobie i modliłam sie do Boga, by

Ona przezyła..........bym mogła Ją zobaczyć.
Poród - rodzę 8 godzin bez znieczulenia,

poród pośladkowy. Był ból i łzy , za oknem mocno swieciło słońce (nie wiedziałam o

tym)
Godz 20*05 - wyskoczyło ze mnie maleństwo, nie płakało, ja widziałam czarna główkę i

krzyczałam - ochrzcijcie Ją, ma mieć na imię Sylwia..............zasypiam.

Minęło

kilka godzin i mogłam Ją zobaczyć, patrzyłam z niedowierzaniem - to moje dziecko.Moje

ukochane maleństwo, czemu jest chora? czemu musi mnie opóścić?..............

jest

przy mnie do dzisiaj, choć nie ma Jej fizycznie

czy lato zaczęło się majem? czy

skończy się wrześniem? jeśli tak, nasze drugie dziecko urodzi się latem, a potem znów

przyjdzie maj..........................

Kocham Cię Sylwuniu!!!!!
mama. 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
mamawikusia  
05-08-2005 16:09
[     ]
     
piękne
i wspaniały pomysł z tym wątkiem:) 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
mamawikusia  
05-08-2005 16:23
[     ]
     
urodziny

Wici...
termin miałm na 6 lipca,jednak nie mogłam doczekać sie porodu...tak bardzo

chciałm mieć już Wicie w ramionach( no i nie mieć już tego balonika przed sobą)
2 lipca

zadzwoniłam do znajomej połoznej ktra miał odbierac poród czy nie dało by sie przyspieszyć

narodzin Wici....zgodziła sie,
był piękny dzień sobota 3 lipca - słoneczny radosny

dzień,
od rana byłam na ścisłej diecie:) ze znanych wszystkim przyczyn,
z położną

bylismy umówieni na 18 przedtem pojechaliśmy do restauracji mój maż zhjadł obiadek( musiał

mieć przeciez siły by pomóc mi rodzić:) ja zjadłam 3 ciasteczka kruche do

towarzystwa,
pełni nadzieji wyruszyliśmy w droe do szpitala...byliśmy tacy

szcęśliwi..spełniał sie nasz sen, nasze szczęście miało ujrzec ten świat
dotarliśmy na

miejsce punktualnie, moja położna pomogła mi trcohe, odeszły wody i zaczęły sie pierwsze

skurcze...ach jakie one były ekscytujace, przyjemne,
śmiałm sie do lekarza dyżurujacego

ze jak tak sie rodzi to za rok jestem tutaj znowu...
potem zaczęły sie mocniejsze

skurcze, podano mi znieczulenie zewnątrzoponowe i znowu było dobrze,
skakałam po

piłeczce, żartowaliśmy i smielismy sie z mężem,
potem było 8 cm rozwarcie i sie

zaczęło...mój maż do tej pory kiedy wspominamy śmieje sie jak krzyczałam" tnijcie mnie

teraz ja umieram":)
i tak myślałam,położna mówiła przyj a ja akurat

oddychałam,
wpadłam w panike, bałam sie że mój Maluszek udusi sie przeze mnie a zarazem

nie mogłam go wyprzeć,wkoncu lekarz zadecydował -kleszce- kiedy to usłyszałm to( chyba ze

strachu:) Wicio wyszedł na świat
położna połozyła mi go na piersi a ja zaraz powiedziałm

mojemu męzowi by wziął go na rece,
nigdy nie zapomne słów mojego męża wtedy"

kochanie spójrz na Niego jest nasz" potem obiecywał Synkowi ze nigdy nie da zrobić mu

krzywdy ,ze zawsze będziemy razem...za dwa dni życie pokazało jak sie mylił....
mój Synek

został ode mnie zabrany...kiedy zobaczyłam go ponownie był już siniutki i popodłączany do

wszystkich rurek...
tak zaczęła sie nasza 6 miesięczna walka....

z ekstazy,

radości tak ogromnej ze mogłam przenosić góry wpadłam w sam dół....

ale nidy nie

zapomne tego radosnego dnia 3 lipca, bo wtedy rodziła sie moja nadzieja... 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
basiamamalaury  
05-08-2005 21:31
[     ]
     
Byl

upalny, lipcowy wieczor.
Po wizycie u swojej ginekolog trafilam znow do szpitala. 36

tydzien. Lezalam w upale w sali, ktora podzielona byla na boksy dla rodzacych, bo akurat

jedyne dwie porodowki rodzinne zajete. Lezalam z plaskim skurczowym ktg. Zalamana do granic

mozliwosci, ze ZNOW szpital, lezenie nieruchomo z przerwa na wyjscie do

toalety.

Stres rozbujal skurcze. W ciagu godziny kilka cm rozwarcia, tak ze z bolu

mialam ochote wyc ;) Moj partner przy mnie, czuwajacy, kochany. Masowal mi bolace plecy i

mocno tulil. Oboje bylismy bardzo szczesliwi, ze to juz, ze jeszcze chwile...(tylko dlaczego

tak boli?;)

O 20.20 juz calowalam moja coreczke po malutkich rozowych paluszkach.

Anestezjolog zartowala z imienia , ktore wybralismy dla coreczki ( nastepny bedzie Filon?)


A potem pierwsze karmienie, baby blues (nie wiem dlaczego, ale przez caly pobyt w

szpitalu nie moglam sie pozbyc z glowy piosenki Jantar "Nic nie moze wiecznie

trawac"...) Pamietam, ze gdy mialam to szczescie juz na rekach myslalam o tym, ze dzis

jest Jej dzien narodzin. ale kiedys nadejdzie dzien jej smierci. Przestraszylam sie

odpowiedzialnoisci za Jej zycie. Tak bardzo chcialam odejsc pierwsza... Pamietam te mysli

bardzo dobrze...

A potem...
Kupki, zupki, nocne wstawanie.
Szczesliwe chwile,

usmiechy, przytulanki, caluski.
Pierwsze "mama", pierwszy zabek.
Pierwszy

wyjazd na wakacje ... i ostatni.

Tak malo w bagazu powrotnym. 

Basia mama Laury Czarodziejki (ur. 14.07.2001 zm. 22.09.2004)

Antosia (6 lat) i Marysi (2 lata)

Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
etka  
06-08-2005 13:11
[     ]
     
5 marca obudziłam się

i czułąm że muszę do toalety, miałam jakieś parcia na odbyt. Pojechałam do szpitala to był

26 tc, leżałam 28 h na porodówce obok mnie dziewczyny rodziły i odchodziły na sale

poporodowe, naprzeciwko mnie była waga dla niemowląt, o ironio urodziły się nawet bliźniaki,

każde przyjście na świat maluszka opłakiwałam- tak bardzo nie chciałam teraz urodzić. Udało

się po kilku kroplówkach przeniesiono mnie na sale przedporodową. Po 2 tyg załozono mi szew

mi donalda. Pomyslalam teraz musi być OK.
to był wtorek dzień po poniedziałku

wielkanocnym cała noc pod kroplówkami obchód i te słowa "musimy przerwać tę ciąże, pani

wyniki są fatalne zagrażają maluszkom"
Nie zgadzam się, płacze, kolezanka dzwoni do

męza- ja nie moge wydusic ani słowa, mąz przyjezdża i podejmuje decyzje. Mówi że jestem

najważniejsza a dzieci mają większe szanse przeżyć w inkubatorach niż we mnie. Połowa 29

tc.

O 10,32 przychodzi na świat Filip, 2 min później Szymon, ja widze wszytsko w tych

lampach co wiszą nad stołem, zawsze chcialam widzieć jak rodzą sie moje dzieci.
Mąż leci

na góre na erke waruje tam do północy w międzyczasie przychodzi i zdaje relacje, są pod

respiratorami ale sikają i Filip zrobił kupke (bidulek nie wie że to smułka :)

o

22-ej każe sie zaprowadzić na erke jestem najszybszą matką na oddziale inne kobiety po

cesarkach oglądaja swoje dzieci na drugi dzień. Nie mogę tego pojąć. 
mama Szymonka (ur 29 III 2005, zm. 07 IV 2005) i Filipka (ur 29 III 2005 zm 14 IV 2005)
oraz najszczesliwsza mama cudownej Lenki ur 03 VII 2007
Ostatnio zmieniony 06-08-2005 13:17 przez eta5

Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
zorka  
08-08-2005 12:21
[     ]
     
Martynka

rodziła się pięć dni. Jej przyjście na świat to moja przegrana walka z nieposłusznym ciałem.

Notabene walka dość ciekawa – polegała na pokonywaniu grawitacji (głowa niżej niż

reszta ciała) i totalnym bezruchu. Nie usłuchało, rozdarte, mdłe i słabe.
Sala porodowa

okazała się salą operacyjną. Przynajmniej sześciu, siedmiu zabandażowanych szczelnie aż po

same oczy lekarzy, około dwunastu studentów (apostołów złej nowiny?) bezmyślnie gapiących

się w mój rozdarty od pępka w dół brzuch.
Skupiłam się na jednym z nich. Z obrzydzeniem

wpatrywał się na to, co działo się za zieloną kurtyną oddzielającą moją głowę od reszty

ciała.
Przez cały poród (...ale czy cesarka to poród – raczej wycinanie dziecka z

brzucha) patrzyłam na owego świadka mojej klęski szeroko otwartymi oczami ofiary. Miał

pierwszy zobaczyć moje dziecko, widział moje ciało odarte z intymności, przepołowiony

brzuch; to on, nie ja, pierwszy się dowie, czy moje upragnione dziecko żyje.
Nagle

spojrzał mi w oczy. Szybko opuścił głowę. Do końca już nie odważył się podnieść na mnie

wzroku (ręki?).
Tę walkę wygrałam.
O godność.
Trochę.

Martynkę

wyciągnięto; widziałam przez moment tego gołębia – zakrył go szczelny mur białych

pleców. Do dziś mam ochotę uderzyć każdego studenta, który na nią spojrzał - nie mam

pewności, że te spojrzenia nie bolały choć w połowie tak, jak mnie wzrok owego

zniesmaczonego chłopaka.

Martynka była w szpitalu raz. Raz na zawsze.
Do snu

kołysał ją szelest respiratora; zamiast biedronek po jej ciele chodziły zręczne lateksowe

palce położnych; to nie komar, a strzykawka zostawiała ślady na skórze; nie słońce, a lampa,

nie, nie, nie...

Ostatni, dziesiąty dzień.

Moja córka stała się starą,

zmęczoną kobietą, moją babką.

I odeszła: na czas, na miejsce, na pewno.

A ja?

Już nie mam siły więcej pisać. 

Ostatnio zmieniony 08-08-2005 12:25 przez zorka

Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
edi7  
16-08-2005 15:38
[     ]
     
Niedzielny poranek 22

maja....
Jechaliśmy z męzem pełni radosci do szpitala ze skierowaniem na cesrakę na dzień

następny.Rozmawialiśmy o tym jak teraz będzie, że sie troche boję tego cięcia i takie tam.

Położna,która mnie przyjmowała była bardzo miła.Z usmiechem na twarzy wysłałam męża do domu

bo niby po co miał tam ze mną siedzieć od rana.Położna zaczęła robic ktg i nie było nic

słychać tylko szumy,obróciłysmy to w żart,że niby taki kiepski sprzęt.Wezwala

lekarza.Zrobiono mi usg i dowiedziałam się,że mój długo oczekiwany synek nie żyje.Mój Jacuś

nie ma tętna.Nie mogłam w to uwierzyć. Zamarłam.... a potem,potem powiedzialam,że ja Go nie

urodzę,że nie dam rady,że muszą mi Go wyciąć.Przyszedł drugi lekarz i potwierdził tę czarną

nowinę. Zmierzyli i zważyli Jacusia i zdecydowali,że jednak będzie cięcie.Za jakieś 2,5

godziny zrobiono mi cięcie w ogólnym znieczuleniu.Zabrano Jacusia..... nawet Go nie

zobaczyłam,zreszta sama tak zdecydowałam....
niedziela......to najgorszy dzień w całym

tygodniu 
edyta

Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
Kartoflanka  
16-08-2005 19:57
[     ]
     
Gdy rodził sie

Piotruś było wspaniale...naprawde najcudowniejsze wydarzenie w moim zyciu, bolało, ale byłam

w takiej euforii, ze niewiele mnie to obchodzilo. Oczywiscie, wczesniej byly podejrzenia, ze

z dzieckiem jest cos nie tak, ale do ostatniej minuty porodu wierzyłam, ze bedzie dobrze. I

kiedy wyjeli mi go na brzuch i popatrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, byl taki

sliczny...bylam pewna, ze wszystko skonczylo sie happy endem, a to byl dopiero poczatek.

Pytałam czy wszystko z synkiem w porzadku i na pierwszy rzut oka bylo, wiec lekarz

odpowiedzial: wyglada na to, ze tak! Widac, bylo, ze tez sie ucieszyl... Boze jacy my

byliśmy szczesliwi! i wtedy katem oka dostrzegłam niewyrazna mine położnej, a zaraz potem

przyszła lekarka...
w te sobote minie rok odkad Piotrusia nie ma z nami... 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
sylwiaswiderska3  
31-03-2007 10:57
[     ]
     
nie pamiętam dnia w kturym dowiedziałam sie o ciąży .pierwsze usg 18 tc chłoiec a tak

strasznie chciałam curke djagnoza łożysko nisko usadowione .29 grudień jeden z

najszczęśliwszyh dni w naszym życiu kolejne i ostatnie usg termin na 7 marzec dzień pszed

urodzinami męża 3 po mojch curka łożysko w pożądku z pszyhodni wracałam płacząc ze

szczęścia. 21 luty 2007 tak mało zostało do porodu moje wyczekiwanie sie skończyło skurcze

zaczeły sie tak niewińnie by zajakis czas zaminić sie w takie nie do znisienia godzna 5

jest moja gwiazda najpiękniejsza najcudowniejsza i wogule naj 10 punktów zdrowa jak ryba to

była środa. w sobote wruciliśmy do domku i zaczoł sie najpiękniejsz okres w naszy życiu

ktury trwał tylko misiąc najpiękniejszy miesiąc .do tej nieszczęsnej środy gdy jusz nie

otwożyłaś oczu 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
demonnik  
31-03-2007 15:05
[     ]
     
2 lutego

2007 r (21tc)pojechałam z Mężem na nasze pierwsze wspólne USG...widzielismy jak maluszek się

rosza i ciekawie macha do nas raczka...smialismy sie ze maly urwis bo odwrócił się do nas

pleckami(na monitorze USG było to widac).Własnie wtedy Dowiedzieliśmy się że będzie

Chłopiec(strach sie przyznać ale z Mezem mówilismy cały czas o dziewczynce.,w rodzinie

duuuzo chłopców...mam teraz takie wyrzuty sumienia jakbym Niechciała Synka..a pprzeciez

każde Dzieciatko sie kocha bez wzgledy na płec?!)
Na USG było wszystko w

porzadku(ponoć?!)...3dni później miałam wizyte u gin tez wszystko w

porzadku(ponoć?!)..skarzyłam sie gin bólem w dolnej czesci kregiosłupa po prawej

stronie...ból był czasami silny-przepisał nospe...15 Stycznia 2007(poniedziałek 23tc) jak

kazdego innego dnia wstałam rano i wyprawiłam Meza do pracy,położyłam się ale nie mogłam

usnąc..maluszek bardzo sie wiercił..poczułam na bieliźnie coś mokrego...poszłam do toalety

sprawdzić czy coś sie nie dzieje...zobaczyłam na wkładce czerwony sluz...bardzo ale to

bardzo sie przestraszyłam...zadzwoniłam czym predzej do Meza,przyjechał po mnie ze swoją

Mama i pojechaliuśmy do szpitala.Czułam sie w sumie dobrze, nie odczuwałam zadnych

skurczy...ale za to maluszek bardzo sie wiercił...gin przyjał mnie bez kolejki w izbie

przyjeć...ja na fotel a on na mnie z tzw "geba" zaczał krzyczec na mnie ze czemu

nie przyjechałam dzien wczesniej,ze...zaczał sie poród...ze moje dziecko umrze bo jest za

wczesnie!!(23tc)..nie byłam w stanie sama zejścc z fotela -byłam w takim szoku po

"przemiłym przeinteligentnym lekarzu" który zamiast ze mną porozmawiać co sie

dzieje zaczał wrzeszczec ze jestem nienormalna ze rodze i ze moje dziecko umrze! stwierzdił

tez 4cm rozwarcia..po zrobieniu mi USG stwierdzono ze z prawejj strony z tyłu odkleja sie

łożysko( a skarzyłam sie od tygodnia wczesniej na ból tej okolicy)...połozono mnie w pozycji

z głowa niżej miednica wyzej i podłączono te wszystkie kroplówki,podawano mi dodatkowo leki

doustne...możnaby powiedzieć,że w sumie rodziłam 5 dni?..bo po 5 dniach od przyjecia mnie do

szpitala -19 .01.2007(piątek)po badaniu stwierdzono 8cm rozwarcie...zaprzestano

leków...przyszzła bardzo miła lekarka(która mnie wczesniej badała) i z widocznym

współczuciem,zrozumieniem i delikatnościa wyjaśniła mi i mezowi(wtedy jeszcze narzeczony;})

ze zrobili wszystko co było w ich mocy ale niestety natura chce inaczej...dali nam

wybór...albo od razu na porodówke i wywołanie porodu albo czekanie az Synek sam zechce

wyjsc..zdecydowalismy,że jesli przyjdzie czas to natura sama zdecyduje ...0 13.30 skoczyło

mi cisnienie i zaczelam krwawic...zabrali mnie na porodówke....nie mieli daleko...lezałam na

sali dosłownie obok( słyszałam przez ten cały tydzien spedzony w szpitalu jak kobiety

rodziły...słyszałam płacz nowo narodzonych dzieci...i ciagle miałam strach ze w kazdej

chwili Mój synek może sie urodzic...a wtedy wyrok juz na Niego czeka...wiedziałam ze jesli

narodzi sie teraz to nie usłysze jak te wszystkie kobiety słodkiego płaczu mojego

maleństwa)
Podłaczono mi okcytocyne(czy jak to sie tam zwie)...zaczełam czuc skurcze

najpierw słabe..potem coraz sielniejsze...tak bardzo nie chciałam Go jeszcze rodzić0przeciez

było za wczesnie...zaczełam wyc i krzyczec z bólu...lekarz pomagajacy przy porodzie

dosłownie położył mi sie z łokcia na brzuch...myslalam ze wyprysne jak pryszcz(przepraszam

za sformułowanie ale tak dosłownie było) okropny ból, nie do zniesienia...wkoło studenci i

praktykanci..kjoszmar...0 14.15 urodzioł sie chłopczyk-Mój Filipek...nie widziałam

Go...usłyszałam tylko jedno zakwiklikanie...jak taki mały prosiaczek...słyszałam mojego

synka...zabrali Go nie widziałam Go...potem łozysko nie chciąło sie urodzić....kekarka

zdecydowała łyżeczkowanie...NIEdostałam znieczulenia!!-ZADNEGO-myslalam ze umieram z

bólu(czytałam ze takie łyżeczkowanie wykonuje sie pod znieczuleniem ogólnym!!!) a ja nie

dostałam ZADNEGO znieczulenie-nic.Potem obolała nie miałam siły nawet myslec o tym zeby mi

Go pokazano -_- a bardzo tego załuje... Mąż poszedł pietro wyzej do Synka-widział Go-jeszcze

zył...zył jeszcze do 15:30 a mianowicie biło mu tylko serduszko.Mąz poprosił o Chrzest i

nadanie imienia FILIP i tak zrobiono -_-...później Mąż poszedł drugi raz ...gdy wrócił

powiedział,że Synek już Odszedł...a ja Go nawet nie widzioałam :'(, nie

dotykałam...nic...-_- [*****] 

Filipek ur/zm 19.01.2007r 23tc[*],

Mateuszek ur. 17.03.2008r 36tc,

Alanek ur 21.10.2012 39,6 tc!:o)

oraz Aniołek ktory umarł w brzuszku w 15 tc a o czym dowiedzialam sie w 18 tyg.zabieg 19.06.2015

spijci

Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
ullla  
17-05-2007 09:59
[     ]
     
Mój pierwszy poród

kleszczowy był bardzo długi i Kasia urodziła sie a ja tak bardzo sie bałam aby moja

córeczka była zdrowa. Kiedy pierwszy raz ją przytuliłam byłam najszczęśliwszą mama na

świecie mimo bólu fizycznego jaki odczuwałam po kleszczach. Za dwa i pól roku na świat

przyszedł nasz synek Maciuś mało brakowalo a urodziłby się w samochodzie w ostatniej chwili

dotarliśmy do szpitala i poród odbył się błyskawicznie w przeciwieństwie do pierwszego. Ale

coś było nie tak Maciuś nie chciał krzyczeć a ja błagałam aby coś zrobili i po chwili nasze

słoneczko zaczęło cichutko kwilić.Byłam szczęśliwa, ale w drugiej dobie Maciuś dostał

drgawek na moich rękach , przestał oddychać szybka akcja lekarza ... badania

...tomografia... ból...strach ...rozpacz... Maciusia przewieziono do Prokocimia dwa tygodnie

walki o życie... Tylko moja starsza córeczka (2,5 roczku) utrzymywała mnie przy życiu.....

wyłam z bólu i tęsknoty za moim maleństwem i w końcu powrót do domu i wielki strach czy

wszystko będzie dobrze czy Maciuś będzie rozwijał sie prawidłowo ... wizyty kontrolne w

szpitalu i strach Dzisiaj Maciuś ma 14 miesięcy i jest wspaniałym dzieckiem wierzę że BÓG

dał mu drugie życie i codziennie dziękuje Bogu za moje najwspanialsze dzieci. 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
maria  
19-05-2007 23:29
[     ]
     
tak strasznie

mi przykro...
Dla Filipka (*) 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
kurczak  
17-05-2007 18:55
[     ]
     
dla Alka

(*)


pieknie to opisalas


Emilce (*)


pozdrawiam 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
Karolka82  
19-05-2007 21:04
[     ]
     
Dlugie i

gorace lato wydawalo sie nie miec konca. Cieszylam sie i odliczalam dni do grudnia kiedy to

mial nas powitac nasz synek. Na regularnej wizycie razem z M. dowiedzielismy sie o tym ze u

Stefka nie ma tetna ale bylam o dziwo bardzo spokojna. Cos mnie dreczylo przez cala ciaze ze

to jeszcze nie czas...
Moj lekarz jak na zlosc byl na wakacjach. Zaden inny nie chcial

mnie nie karku i przez dwa dni chodzilam w szoku.
Po godzinach spedzonych na telefonie

dostalam sie do lekarza (jeszcze wtedy nie wiedzialam ze to po prostu byla najzwyklejsza

klinika aborcyjna) ktory by przeprowadzil zabieg. O 6 rano bylismy juz na miejscu. Chamstwo

pracownikow nie mialo granic. Wywnioskowalam z ich komentarzy ze to moja wina i jeszcze

mieli do mnie pretensje ze zakrwawilam im fotel! O 11 wyszlam trzaskajac drzwiami. Od razy

wykonalam telefon do mojego lekarza. Przez lzy wytlumaczylam co sie stalo. Dluzej juz nie

moglam go nosic w sobie, musialam juz byc po! Sekretarka byla bardzo wyrozumiala i niecale

dwie godziny pozniej lezalam w normalnym szpitalu pod opieka mojego obecnego lekarza. Od

razu nafaszerowali mnie duza iloscia lekow. Prawie nie kontaktowalam. Skurcze sie nasilaly i

kiedy myslalam ze juz nie moge, pojawil sie anestozjolog. Wreszcie mialam chwile wytchnienia

ale szkoda mi bylo M. ktory wytrwale siedzial obok mnie i powtarzal ze wszystko bedzie

dobrze...
O 5 rano obudzilo mnie parcie (chyba...), zadzwonialam po pielegniarke ktora

zadzwonila po lekarza. Nie zdazyl... Zanim przyjechal zdazylam urodzic mojego slicznego,

malego synka. Tulilam go w ramionach i wiedzialam ze moje zycie zmienilo sie na zawsze.


Byl Lipiec, niesamowite upaly. Droge do domu pamietam tylko jako zimno ktore przenikalo

wszystko i strugi deszczu.
Swiat wydawal sie plakac razem ze mna... 


Re: Gdy rodziły się nasze dzieci…
ola  
21-05-2007 20:47
[     ]
     
Kiedy rodziła się moja

wyczekana córeczka bylismy najszczęśliwsi na świecie,chociaż trwało to tak krótko.Tak bardzo

chciałam zobaczyć w oczach mojego męża zachwyt ,kiedy bedzie trzymał małą na

rękach,zobaczyłam łzy i cierpienie...którego nie zapomnę do końca życia.Czuję ,że

zawiodłam.Był taki piekny dzień na powitanie Zuzanki,dlaczego musiała odejść,przecież nawet

słonko na nią czekało.Radość ,szybkie wyjście z porodówki po łóżeczko i z chwilą jej

narodzin kończy się moje dotychczasowe życie, a zaczyna się codzienna walka o siłę by móc

wychowywać moje starsze dziecko.Krótkie pięć minut by potrzymać ciepłą łapkę Zuzanki i

kilkanaście godzin błagania,by przeżyła.Widocznie byłam za słaba ,bo nikt nie usłyszał moich

próśb.Nie było gratulacji,różowych kartek i dumnego spojrzenia mojego męża.To co

najpiękniejsze zostało mi odebrane...ale ja wierzę że spotkam się jeszcze z moją córką.Ona

jest ze mną codziennie choć jej nie widać,rośnie w moim umyśle,wiem ,że gdyby żyła byłaby

piekna kobietą...kiedyś ja zobaczę.Pozostało to nie opuszczajace nawet na moment nie

zaspokojone macierzyństwo i ta cała miłość przeznaczona dla niej.Mój syn kiedyś spytał,czy

tą miłość ,którą mam dla niego podzielę na pół kiedy urodzi się Zuzanka?Odpowiedziałam,że

nie ,że moje serduszko się powiekszy .I powiększyło,ale boli ,bo nie ma obok mnie

właścicielki tej nowej miłości. 


::   w górę   ::
Przeskocz do :
Forum tworzone przez W-Agora