Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
mharrison  
03-08-2005 22:10 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Był mroźny,
listopadowy poranek. Tego dnia miałam mieć wizytę kontrolną. Wczesnym rankiem obudził
mnie ból brzucha, posprzątałam jeszcze mieszkanie, spakowałam torbę i wybrałam się z tatą
Alka do szpitala. Autobusem:-). Nikt mi nie ustąpił miejsca. Bynajmniej nie
wyglądałam jakbym miała rodzić. Jeszcze miesiąc wcześniej podrywano mnie w autobusie:-). Ach
ta młodość i jesienny płaszcz robią swoje:-).
Dojechaliśmy na miejsce. Weszliśmy do
gabinetu. Już mieliśmy wyjść, wszystko w jak najlepszym porządku – tako rzecze
lekarz:-). Ja mu na to: Panie profesorze – wydaje mi się, ze ja już rodzę. Proszę na
fotel. Wskakuję – ach ta młodość:-) - i zeskakuję z wiadomością – proszę przejść
na izbę przyjęć.
Nie pamiętam koloru kafelków… Pamiętam, że śnieżyło za
oknem. Pamiętam, płatki śniegu tak spokojnie i miarowo, z dostojeństwem spadające za oknem.
Ostre światło lampy i ... czarny łepek bezradnie ślizgający się po moim brzuchu w
poszukiwaniu piersi.
Po raz pierwszy zobaczyłam mojego syna.
Potem były 2
długie szpitalne tygodnie. Kilka sytuacji „podbramkowych” (choć to
„nic” w porównaniu z przejściami innych rodziców) i moje prośby „proszę,
zróbcie wszystko co w Waszej mocy”.
Potem była prawie dekada trudnych, lecz
upojnych lat. Nocnikowanie, teatr Baj, kilka przeziębień i rozwolnień, wejście na Śnieżkę i
na Rysy (dlaczego pani tak męczy swego braciszka:-)?), nauka czytania, nowy pokój,
podświetlany globus (tyle miejsc już odwiedziliśmy, a jeszcze tyle nie zdążyliśmy), choinka,
pierwszy szampan picollo, pierwsza własnoręcznie zrobiona jajecznica, sos serowy,
rodzeństwo, sielanka?, kalejdoskop zdarzeń?
Pierwszy szpital i … ostatni I
znów to błaganie „ zróbcie wszystko co możecie! To taki zdolny
chłopiec…” Któż wtedy wiedział, że owe „zdolności” nawet nie
wchodziły w grę… Że nawet życie nie wchodziło w grę…
Z jednego się
cieszę. Że mogłam być przy Alku w tych dwóch momentach wyznaczających cezurę jego życia.
Tego mroźnego śnieżnego listopadowego dnia i tego rozgrzanego słońcem sobotniego
przedpołudnia…
Łepek z czarnego zmienił się w spalony słońcem
blond...
Przywitanie i pożegnanie… Piękny sen? To wydarzyło się
naprawdę… Choć z czasem brzmi jak sen, kiedyś śniony…
Wszystkie moje
dzieci urodziły się zimą…
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
Jola  
05-08-2005 08:51 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Magdo, pieknie
opisałaś wspomnienia o narodzinach Alka. Całym sercem jestem z Tobą.
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
Jola  
05-08-2005 09:03 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Narodziny
Sylwuni: 20 maj 2003 , wtorkowy poranek z wizytą u gina - zwolnienie, badanie - wszystko
jak najlepiej - myślę:"do czerwca niedaleko", potem zakupy w Castoramie i mocny
skok ciśnienia - pomyslałam, chyba coś jest nie tak. Szybka podróż do szpitala - ciśnienie
nie spada, ja trochę słabnę, martwie sie o dziecko. całą noc zbijamy ciśnienie - nie pomaga.
Wreszcie zaspypiam otumaniona lekami. Kolejny dzień podobny do poprzedniego z dodatkiem
"pielgrzymek lekarskich" i badania mojego brzucha.
W końcu nastał piątek,
23 maj, godz 11*00. Badanie ktg - wszystko w normie, trochę skurczy poprzedzających poród,
brak rozwarcia. Moich obaw nnikt nie słyszał, dusiłam je w sobie i modliłam sie do Boga, by
Ona przezyła..........bym mogła Ją zobaczyć. Poród - rodzę 8 godzin bez znieczulenia,
poród pośladkowy. Był ból i łzy , za oknem mocno swieciło słońce (nie wiedziałam o
tym) Godz 20*05 - wyskoczyło ze mnie maleństwo, nie płakało, ja widziałam czarna główkę i
krzyczałam - ochrzcijcie Ją, ma mieć na imię Sylwia..............zasypiam.
Minęło
kilka godzin i mogłam Ją zobaczyć, patrzyłam z niedowierzaniem - to moje dziecko.Moje
ukochane maleństwo, czemu jest chora? czemu musi mnie opóścić?..............
jest
przy mnie do dzisiaj, choć nie ma Jej fizycznie
czy lato zaczęło się majem? czy
skończy się wrześniem? jeśli tak, nasze drugie dziecko urodzi się latem, a potem znów
przyjdzie maj..........................
Kocham Cię Sylwuniu!!!!! mama.
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
mamawikusia  
05-08-2005 16:09 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
piękne i wspaniały pomysł z tym wątkiem:)
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
mamawikusia  
05-08-2005 16:23 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
urodziny
Wici... termin miałm na 6 lipca,jednak nie mogłam doczekać sie porodu...tak bardzo
chciałm mieć już Wicie w ramionach( no i nie mieć już tego balonika przed sobą) 2 lipca
zadzwoniłam do znajomej połoznej ktra miał odbierac poród czy nie dało by sie przyspieszyć
narodzin Wici....zgodziła sie, był piękny dzień sobota 3 lipca - słoneczny radosny
dzień, od rana byłam na ścisłej diecie:) ze znanych wszystkim przyczyn, z położną
bylismy umówieni na 18 przedtem pojechaliśmy do restauracji mój maż zhjadł obiadek( musiał
mieć przeciez siły by pomóc mi rodzić:) ja zjadłam 3 ciasteczka kruche do
towarzystwa, pełni nadzieji wyruszyliśmy w droe do szpitala...byliśmy tacy
szcęśliwi..spełniał sie nasz sen, nasze szczęście miało ujrzec ten świat dotarliśmy na
miejsce punktualnie, moja położna pomogła mi trcohe, odeszły wody i zaczęły sie pierwsze
skurcze...ach jakie one były ekscytujace, przyjemne, śmiałm sie do lekarza dyżurujacego
ze jak tak sie rodzi to za rok jestem tutaj znowu... potem zaczęły sie mocniejsze
skurcze, podano mi znieczulenie zewnątrzoponowe i znowu było dobrze, skakałam po
piłeczce, żartowaliśmy i smielismy sie z mężem, potem było 8 cm rozwarcie i sie
zaczęło...mój maż do tej pory kiedy wspominamy śmieje sie jak krzyczałam" tnijcie mnie
teraz ja umieram":) i tak myślałam,położna mówiła przyj a ja akurat
oddychałam, wpadłam w panike, bałam sie że mój Maluszek udusi sie przeze mnie a zarazem
nie mogłam go wyprzeć,wkoncu lekarz zadecydował -kleszce- kiedy to usłyszałm to( chyba ze
strachu:) Wicio wyszedł na świat położna połozyła mi go na piersi a ja zaraz powiedziałm
mojemu męzowi by wziął go na rece, nigdy nie zapomne słów mojego męża wtedy"
kochanie spójrz na Niego jest nasz" potem obiecywał Synkowi ze nigdy nie da zrobić mu
krzywdy ,ze zawsze będziemy razem...za dwa dni życie pokazało jak sie mylił.... mój Synek
został ode mnie zabrany...kiedy zobaczyłam go ponownie był już siniutki i popodłączany do
wszystkich rurek... tak zaczęła sie nasza 6 miesięczna walka....
z ekstazy,
radości tak ogromnej ze mogłam przenosić góry wpadłam w sam dół....
ale nidy nie
zapomne tego radosnego dnia 3 lipca, bo wtedy rodziła sie moja nadzieja...
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
basiamamalaury  
05-08-2005 21:31 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Byl
upalny, lipcowy wieczor. Po wizycie u swojej ginekolog trafilam znow do szpitala. 36
tydzien. Lezalam w upale w sali, ktora podzielona byla na boksy dla rodzacych, bo akurat
jedyne dwie porodowki rodzinne zajete. Lezalam z plaskim skurczowym ktg. Zalamana do granic
mozliwosci, ze ZNOW szpital, lezenie nieruchomo z przerwa na wyjscie do
toalety.
Stres rozbujal skurcze. W ciagu godziny kilka cm rozwarcia, tak ze z bolu
mialam ochote wyc ;) Moj partner przy mnie, czuwajacy, kochany. Masowal mi bolace plecy i
mocno tulil. Oboje bylismy bardzo szczesliwi, ze to juz, ze jeszcze chwile...(tylko dlaczego
tak boli?;)
O 20.20 juz calowalam moja coreczke po malutkich rozowych paluszkach.
Anestezjolog zartowala z imienia , ktore wybralismy dla coreczki ( nastepny bedzie Filon?)
A potem pierwsze karmienie, baby blues (nie wiem dlaczego, ale przez caly pobyt w
szpitalu nie moglam sie pozbyc z glowy piosenki Jantar "Nic nie moze wiecznie
trawac"...) Pamietam, ze gdy mialam to szczescie juz na rekach myslalam o tym, ze dzis
jest Jej dzien narodzin. ale kiedys nadejdzie dzien jej smierci. Przestraszylam sie
odpowiedzialnoisci za Jej zycie. Tak bardzo chcialam odejsc pierwsza... Pamietam te mysli
bardzo dobrze...
A potem... Kupki, zupki, nocne wstawanie. Szczesliwe chwile,
usmiechy, przytulanki, caluski. Pierwsze "mama", pierwszy zabek. Pierwszy
wyjazd na wakacje ... i ostatni.
Tak malo w bagazu powrotnym.
Basia mama Laury Czarodziejki (ur. 14.07.2001 zm. 22.09.2004)
Antosia (6 lat) i Marysi (2 lata)
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
etka  
06-08-2005 13:11 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
5 marca obudziłam się
i czułąm że muszę do toalety, miałam jakieś parcia na odbyt. Pojechałam do szpitala to był
26 tc, leżałam 28 h na porodówce obok mnie dziewczyny rodziły i odchodziły na sale
poporodowe, naprzeciwko mnie była waga dla niemowląt, o ironio urodziły się nawet bliźniaki,
każde przyjście na świat maluszka opłakiwałam- tak bardzo nie chciałam teraz urodzić. Udało
się po kilku kroplówkach przeniesiono mnie na sale przedporodową. Po 2 tyg załozono mi szew
mi donalda. Pomyslalam teraz musi być OK. to był wtorek dzień po poniedziałku
wielkanocnym cała noc pod kroplówkami obchód i te słowa "musimy przerwać tę ciąże, pani
wyniki są fatalne zagrażają maluszkom" Nie zgadzam się, płacze, kolezanka dzwoni do
męza- ja nie moge wydusic ani słowa, mąz przyjezdża i podejmuje decyzje. Mówi że jestem
najważniejsza a dzieci mają większe szanse przeżyć w inkubatorach niż we mnie. Połowa 29
tc.
O 10,32 przychodzi na świat Filip, 2 min później Szymon, ja widze wszytsko w tych
lampach co wiszą nad stołem, zawsze chcialam widzieć jak rodzą sie moje dzieci. Mąż leci
na góre na erke waruje tam do północy w międzyczasie przychodzi i zdaje relacje, są pod
respiratorami ale sikają i Filip zrobił kupke (bidulek nie wie że to smułka :)
o
22-ej każe sie zaprowadzić na erke jestem najszybszą matką na oddziale inne kobiety po
cesarkach oglądaja swoje dzieci na drugi dzień. Nie mogę tego pojąć. mama Szymonka (ur 29 III 2005, zm. 07 IV 2005) i Filipka (ur 29 III 2005 zm 14 IV 2005) oraz najszczesliwsza mama cudownej Lenki ur 03 VII 2007
|
Ostatnio zmieniony 06-08-2005 13:17 przez eta5 |
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
zorka  
08-08-2005 12:21 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Martynka
rodziła się pięć dni. Jej przyjście na świat to moja przegrana walka z nieposłusznym ciałem.
Notabene walka dość ciekawa – polegała na pokonywaniu grawitacji (głowa niżej niż
reszta ciała) i totalnym bezruchu. Nie usłuchało, rozdarte, mdłe i słabe. Sala porodowa
okazała się salą operacyjną. Przynajmniej sześciu, siedmiu zabandażowanych szczelnie aż po
same oczy lekarzy, około dwunastu studentów (apostołów złej nowiny?) bezmyślnie gapiących
się w mój rozdarty od pępka w dół brzuch. Skupiłam się na jednym z nich. Z obrzydzeniem
wpatrywał się na to, co działo się za zieloną kurtyną oddzielającą moją głowę od reszty
ciała. Przez cały poród (...ale czy cesarka to poród – raczej wycinanie dziecka z
brzucha) patrzyłam na owego świadka mojej klęski szeroko otwartymi oczami ofiary. Miał
pierwszy zobaczyć moje dziecko, widział moje ciało odarte z intymności, przepołowiony
brzuch; to on, nie ja, pierwszy się dowie, czy moje upragnione dziecko żyje. Nagle
spojrzał mi w oczy. Szybko opuścił głowę. Do końca już nie odważył się podnieść na mnie
wzroku (ręki?). Tę walkę wygrałam. O godność. Trochę.
Martynkę
wyciągnięto; widziałam przez moment tego gołębia – zakrył go szczelny mur białych
pleców. Do dziś mam ochotę uderzyć każdego studenta, który na nią spojrzał - nie mam
pewności, że te spojrzenia nie bolały choć w połowie tak, jak mnie wzrok owego
zniesmaczonego chłopaka.
Martynka była w szpitalu raz. Raz na zawsze. Do snu
kołysał ją szelest respiratora; zamiast biedronek po jej ciele chodziły zręczne lateksowe
palce położnych; to nie komar, a strzykawka zostawiała ślady na skórze; nie słońce, a lampa,
nie, nie, nie...
Ostatni, dziesiąty dzień.
Moja córka stała się starą,
zmęczoną kobietą, moją babką.
I odeszła: na czas, na miejsce, na pewno.
A ja?
Już nie mam siły więcej pisać.
|
Ostatnio zmieniony 08-08-2005 12:25 przez zorka |
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
edi7  
16-08-2005 15:38 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Niedzielny poranek 22
maja.... Jechaliśmy z męzem pełni radosci do szpitala ze skierowaniem na cesrakę na dzień
następny.Rozmawialiśmy o tym jak teraz będzie, że sie troche boję tego cięcia i takie tam.
Położna,która mnie przyjmowała była bardzo miła.Z usmiechem na twarzy wysłałam męża do domu
bo niby po co miał tam ze mną siedzieć od rana.Położna zaczęła robic ktg i nie było nic
słychać tylko szumy,obróciłysmy to w żart,że niby taki kiepski sprzęt.Wezwala
lekarza.Zrobiono mi usg i dowiedziałam się,że mój długo oczekiwany synek nie żyje.Mój Jacuś
nie ma tętna.Nie mogłam w to uwierzyć. Zamarłam.... a potem,potem powiedzialam,że ja Go nie
urodzę,że nie dam rady,że muszą mi Go wyciąć.Przyszedł drugi lekarz i potwierdził tę czarną
nowinę. Zmierzyli i zważyli Jacusia i zdecydowali,że jednak będzie cięcie.Za jakieś 2,5
godziny zrobiono mi cięcie w ogólnym znieczuleniu.Zabrano Jacusia..... nawet Go nie
zobaczyłam,zreszta sama tak zdecydowałam.... niedziela......to najgorszy dzień w całym
tygodniu edyta
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
Kartoflanka  
16-08-2005 19:57 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Gdy rodził sie
Piotruś było wspaniale...naprawde najcudowniejsze wydarzenie w moim zyciu, bolało, ale byłam
w takiej euforii, ze niewiele mnie to obchodzilo. Oczywiscie, wczesniej byly podejrzenia, ze
z dzieckiem jest cos nie tak, ale do ostatniej minuty porodu wierzyłam, ze bedzie dobrze. I
kiedy wyjeli mi go na brzuch i popatrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, byl taki
sliczny...bylam pewna, ze wszystko skonczylo sie happy endem, a to byl dopiero poczatek.
Pytałam czy wszystko z synkiem w porzadku i na pierwszy rzut oka bylo, wiec lekarz
odpowiedzial: wyglada na to, ze tak! Widac, bylo, ze tez sie ucieszyl... Boze jacy my
byliśmy szczesliwi! i wtedy katem oka dostrzegłam niewyrazna mine położnej, a zaraz potem
przyszła lekarka... w te sobote minie rok odkad Piotrusia nie ma z nami...
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
sylwiaswiderska3  
31-03-2007 10:57 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
nie pamiętam dnia w kturym dowiedziałam sie o ciąży .pierwsze usg 18 tc chłoiec a tak
strasznie chciałam curke djagnoza łożysko nisko usadowione .29 grudień jeden z
najszczęśliwszyh dni w naszym życiu kolejne i ostatnie usg termin na 7 marzec dzień pszed
urodzinami męża 3 po mojch curka łożysko w pożądku z pszyhodni wracałam płacząc ze
szczęścia. 21 luty 2007 tak mało zostało do porodu moje wyczekiwanie sie skończyło skurcze
zaczeły sie tak niewińnie by zajakis czas zaminić sie w takie nie do znisienia godzna 5
jest moja gwiazda najpiękniejsza najcudowniejsza i wogule naj 10 punktów zdrowa jak ryba to
była środa. w sobote wruciliśmy do domku i zaczoł sie najpiękniejsz okres w naszy życiu
ktury trwał tylko misiąc najpiękniejszy miesiąc .do tej nieszczęsnej środy gdy jusz nie
otwożyłaś oczu
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
demonnik  
31-03-2007 15:05 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
2 lutego
2007 r (21tc)pojechałam z Mężem na nasze pierwsze wspólne USG...widzielismy jak maluszek się
rosza i ciekawie macha do nas raczka...smialismy sie ze maly urwis bo odwrócił się do nas
pleckami(na monitorze USG było to widac).Własnie wtedy Dowiedzieliśmy się że będzie
Chłopiec(strach sie przyznać ale z Mezem mówilismy cały czas o dziewczynce.,w rodzinie
duuuzo chłopców...mam teraz takie wyrzuty sumienia jakbym Niechciała Synka..a pprzeciez
każde Dzieciatko sie kocha bez wzgledy na płec?!) Na USG było wszystko w
porzadku(ponoć?!)...3dni później miałam wizyte u gin tez wszystko w
porzadku(ponoć?!)..skarzyłam sie gin bólem w dolnej czesci kregiosłupa po prawej
stronie...ból był czasami silny-przepisał nospe...15 Stycznia 2007(poniedziałek 23tc) jak
kazdego innego dnia wstałam rano i wyprawiłam Meza do pracy,położyłam się ale nie mogłam
usnąc..maluszek bardzo sie wiercił..poczułam na bieliźnie coś mokrego...poszłam do toalety
sprawdzić czy coś sie nie dzieje...zobaczyłam na wkładce czerwony sluz...bardzo ale to
bardzo sie przestraszyłam...zadzwoniłam czym predzej do Meza,przyjechał po mnie ze swoją
Mama i pojechaliuśmy do szpitala.Czułam sie w sumie dobrze, nie odczuwałam zadnych
skurczy...ale za to maluszek bardzo sie wiercił...gin przyjał mnie bez kolejki w izbie
przyjeć...ja na fotel a on na mnie z tzw "geba" zaczał krzyczec na mnie ze czemu
nie przyjechałam dzien wczesniej,ze...zaczał sie poród...ze moje dziecko umrze bo jest za
wczesnie!!(23tc)..nie byłam w stanie sama zejścc z fotela -byłam w takim szoku po
"przemiłym przeinteligentnym lekarzu" który zamiast ze mną porozmawiać co sie
dzieje zaczał wrzeszczec ze jestem nienormalna ze rodze i ze moje dziecko umrze! stwierzdił
tez 4cm rozwarcia..po zrobieniu mi USG stwierdzono ze z prawejj strony z tyłu odkleja sie
łożysko( a skarzyłam sie od tygodnia wczesniej na ból tej okolicy)...połozono mnie w pozycji
z głowa niżej miednica wyzej i podłączono te wszystkie kroplówki,podawano mi dodatkowo leki
doustne...możnaby powiedzieć,że w sumie rodziłam 5 dni?..bo po 5 dniach od przyjecia mnie do
szpitala -19 .01.2007(piątek)po badaniu stwierdzono 8cm rozwarcie...zaprzestano
leków...przyszzła bardzo miła lekarka(która mnie wczesniej badała) i z widocznym
współczuciem,zrozumieniem i delikatnościa wyjaśniła mi i mezowi(wtedy jeszcze narzeczony;})
ze zrobili wszystko co było w ich mocy ale niestety natura chce inaczej...dali nam
wybór...albo od razu na porodówke i wywołanie porodu albo czekanie az Synek sam zechce
wyjsc..zdecydowalismy,że jesli przyjdzie czas to natura sama zdecyduje ...0 13.30 skoczyło
mi cisnienie i zaczelam krwawic...zabrali mnie na porodówke....nie mieli daleko...lezałam na
sali dosłownie obok( słyszałam przez ten cały tydzien spedzony w szpitalu jak kobiety
rodziły...słyszałam płacz nowo narodzonych dzieci...i ciagle miałam strach ze w kazdej
chwili Mój synek może sie urodzic...a wtedy wyrok juz na Niego czeka...wiedziałam ze jesli
narodzi sie teraz to nie usłysze jak te wszystkie kobiety słodkiego płaczu mojego
maleństwa) Podłaczono mi okcytocyne(czy jak to sie tam zwie)...zaczełam czuc skurcze
najpierw słabe..potem coraz sielniejsze...tak bardzo nie chciałam Go jeszcze rodzić0przeciez
było za wczesnie...zaczełam wyc i krzyczec z bólu...lekarz pomagajacy przy porodzie
dosłownie położył mi sie z łokcia na brzuch...myslalam ze wyprysne jak pryszcz(przepraszam
za sformułowanie ale tak dosłownie było) okropny ból, nie do zniesienia...wkoło studenci i
praktykanci..kjoszmar...0 14.15 urodzioł sie chłopczyk-Mój Filipek...nie widziałam
Go...usłyszałam tylko jedno zakwiklikanie...jak taki mały prosiaczek...słyszałam mojego
synka...zabrali Go nie widziałam Go...potem łozysko nie chciąło sie urodzić....kekarka
zdecydowała łyżeczkowanie...NIEdostałam znieczulenia!!-ZADNEGO-myslalam ze umieram z
bólu(czytałam ze takie łyżeczkowanie wykonuje sie pod znieczuleniem ogólnym!!!) a ja nie
dostałam ZADNEGO znieczulenie-nic.Potem obolała nie miałam siły nawet myslec o tym zeby mi
Go pokazano -_- a bardzo tego załuje... Mąż poszedł pietro wyzej do Synka-widział Go-jeszcze
zył...zył jeszcze do 15:30 a mianowicie biło mu tylko serduszko.Mąz poprosił o Chrzest i
nadanie imienia FILIP i tak zrobiono -_-...później Mąż poszedł drugi raz ...gdy wrócił
powiedział,że Synek już Odszedł...a ja Go nawet nie widzioałam :'(, nie
dotykałam...nic...-_- [*****]
Filipek ur/zm 19.01.2007r 23tc[*],
Mateuszek ur. 17.03.2008r 36tc,
Alanek ur 21.10.2012 39,6 tc!:o)
oraz Aniołek ktory umarł w brzuszku w 15 tc a o czym dowiedzialam sie w 18 tyg.zabieg 19.06.2015
spijci
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
ullla  
17-05-2007 09:59 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Mój pierwszy poród
kleszczowy był bardzo długi i Kasia urodziła sie a ja tak bardzo sie bałam aby moja
córeczka była zdrowa. Kiedy pierwszy raz ją przytuliłam byłam najszczęśliwszą mama na
świecie mimo bólu fizycznego jaki odczuwałam po kleszczach. Za dwa i pól roku na świat
przyszedł nasz synek Maciuś mało brakowalo a urodziłby się w samochodzie w ostatniej chwili
dotarliśmy do szpitala i poród odbył się błyskawicznie w przeciwieństwie do pierwszego. Ale
coś było nie tak Maciuś nie chciał krzyczeć a ja błagałam aby coś zrobili i po chwili nasze
słoneczko zaczęło cichutko kwilić.Byłam szczęśliwa, ale w drugiej dobie Maciuś dostał
drgawek na moich rękach , przestał oddychać szybka akcja lekarza ... badania
...tomografia... ból...strach ...rozpacz... Maciusia przewieziono do Prokocimia dwa tygodnie
walki o życie... Tylko moja starsza córeczka (2,5 roczku) utrzymywała mnie przy życiu.....
wyłam z bólu i tęsknoty za moim maleństwem i w końcu powrót do domu i wielki strach czy
wszystko będzie dobrze czy Maciuś będzie rozwijał sie prawidłowo ... wizyty kontrolne w
szpitalu i strach Dzisiaj Maciuś ma 14 miesięcy i jest wspaniałym dzieckiem wierzę że BÓG
dał mu drugie życie i codziennie dziękuje Bogu za moje najwspanialsze dzieci.
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
kurczak  
17-05-2007 18:55 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
dla Alka
(*)
pieknie to opisalas
Emilce (*)
pozdrawiam
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
Karolka82  
19-05-2007 21:04 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Dlugie i
gorace lato wydawalo sie nie miec konca. Cieszylam sie i odliczalam dni do grudnia kiedy to
mial nas powitac nasz synek. Na regularnej wizycie razem z M. dowiedzielismy sie o tym ze u
Stefka nie ma tetna ale bylam o dziwo bardzo spokojna. Cos mnie dreczylo przez cala ciaze ze
to jeszcze nie czas... Moj lekarz jak na zlosc byl na wakacjach. Zaden inny nie chcial
mnie nie karku i przez dwa dni chodzilam w szoku. Po godzinach spedzonych na telefonie
dostalam sie do lekarza (jeszcze wtedy nie wiedzialam ze to po prostu byla najzwyklejsza
klinika aborcyjna) ktory by przeprowadzil zabieg. O 6 rano bylismy juz na miejscu. Chamstwo
pracownikow nie mialo granic. Wywnioskowalam z ich komentarzy ze to moja wina i jeszcze
mieli do mnie pretensje ze zakrwawilam im fotel! O 11 wyszlam trzaskajac drzwiami. Od razy
wykonalam telefon do mojego lekarza. Przez lzy wytlumaczylam co sie stalo. Dluzej juz nie
moglam go nosic w sobie, musialam juz byc po! Sekretarka byla bardzo wyrozumiala i niecale
dwie godziny pozniej lezalam w normalnym szpitalu pod opieka mojego obecnego lekarza. Od
razu nafaszerowali mnie duza iloscia lekow. Prawie nie kontaktowalam. Skurcze sie nasilaly i
kiedy myslalam ze juz nie moge, pojawil sie anestozjolog. Wreszcie mialam chwile wytchnienia
ale szkoda mi bylo M. ktory wytrwale siedzial obok mnie i powtarzal ze wszystko bedzie
dobrze... O 5 rano obudzilo mnie parcie (chyba...), zadzwonialam po pielegniarke ktora
zadzwonila po lekarza. Nie zdazyl... Zanim przyjechal zdazylam urodzic mojego slicznego,
malego synka. Tulilam go w ramionach i wiedzialam ze moje zycie zmienilo sie na zawsze.
Byl Lipiec, niesamowite upaly. Droge do domu pamietam tylko jako zimno ktore przenikalo
wszystko i strugi deszczu. Swiat wydawal sie plakac razem ze mna...
|
|
Re: Gdy rodziły się nasze dzieci… | |
|
ola  
21-05-2007 20:47 |
[ ] [Odpowiedź] [Widok uproszczony]
|
Kiedy rodziła się moja
wyczekana córeczka bylismy najszczęśliwsi na świecie,chociaż trwało to tak krótko.Tak bardzo
chciałam zobaczyć w oczach mojego męża zachwyt ,kiedy bedzie trzymał małą na
rękach,zobaczyłam łzy i cierpienie...którego nie zapomnę do końca życia.Czuję ,że
zawiodłam.Był taki piekny dzień na powitanie Zuzanki,dlaczego musiała odejść,przecież nawet
słonko na nią czekało.Radość ,szybkie wyjście z porodówki po łóżeczko i z chwilą jej
narodzin kończy się moje dotychczasowe życie, a zaczyna się codzienna walka o siłę by móc
wychowywać moje starsze dziecko.Krótkie pięć minut by potrzymać ciepłą łapkę Zuzanki i
kilkanaście godzin błagania,by przeżyła.Widocznie byłam za słaba ,bo nikt nie usłyszał moich
próśb.Nie było gratulacji,różowych kartek i dumnego spojrzenia mojego męża.To co
najpiękniejsze zostało mi odebrane...ale ja wierzę że spotkam się jeszcze z moją córką.Ona
jest ze mną codziennie choć jej nie widać,rośnie w moim umyśle,wiem ,że gdyby żyła byłaby
piekna kobietą...kiedyś ja zobaczę.Pozostało to nie opuszczajace nawet na moment nie
zaspokojone macierzyństwo i ta cała miłość przeznaczona dla niej.Mój syn kiedyś spytał,czy
tą miłość ,którą mam dla niego podzielę na pół kiedy urodzi się Zuzanka?Odpowiedziałam,że
nie ,że moje serduszko się powiekszy .I powiększyło,ale boli ,bo nie ma obok mnie
właścicielki tej nowej miłości.
|
|
:: w górę ::
|