Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 

NIEWIDOMY ANIOŁ

- Czy  teraz Paulinka nas widzi?  - zapytała sie mnie  11 letnia córka, gdy dowiedziała się właśnie o śmierci młodszej o rok niewidomej siostry ...

- Widzi ...- odpowiedziałam spokojnie, tak spokojnie, ze  aż mnie to zaskoczyło.

- To nie mogę teraz płakać, bo będzie jej przykro - odpowiedziała Oliwia.

 

A jeszcze przed chwilą jechaliśmy samochodem od babci , powrót z wakacji do domu. Wszyscy uradowani, weseli, rozśpiewani. Samochód pełen dzieci. Byłam kierowcą. Z przodu siedział Paweł , najstarszy syn, z tyłu dziewczyny: Paulinka z Oliwią. Radio  przygłoszone na całego i piosenka Zakopałer : "Pójdę boso". Paula wrzeszczała słowa piosenki najgłosniej z nas wszystkich Wiedziała juz co śpiewa.....

Paulinka urodziła sie w piatym miesiącu ciąży. Ważyła 640 gram, w czwartej dobie spadła na 490 gram. Leżała w szpitalu pół roku. Lekarze uratowali życie, a o zdrowie  walczyliśmy my - rodzice , zajęło nam to 8 lat. Wyszła ze wszystkiego: płuca, mózg funkcjonowały "normalnie", zostaly tylko oczy. W wieku 2 lat odwarstwiła się siatkówka, została niewidoma z poczuciem światła. Pięć operacji, walka, szarpanina, płacz, depresja. Daliśmy radę. Nauczyliśmy się z tym żyć.

W wieku 8 lat poszła do szkoły z internatem . Dojazd 120 km , wyjazd 04:00 nad ranem w poniedziałek aby dojechać na  pierwszą lekcję i w piątek po ostatniej kolejne 120 km do domku - nauczylismy się i tego.

Paulinka  zaczęła się pilnie uczyć, pisała pierwsze literki breilem, odczytywała sylaby, te pierwsze, proste, ale sama.

Kupiliśmy jej konika, uwielbiała na nim jeżdzić. Chodziliśmy na mecze piłki ręcznej w każdą sobote - krzyczała najgłosniej z całym klubem kibica, miała swoje miejsce na widowni  i szalik MMTSu. - Szaleństwo.

Nie różniła się od innych dzieci. Miała wszystko to samo. Nie zamykaliśmy jej w domu. Aqua Park w Sopocie - uwielbiała. Nasz Bałtyk odwiedziła jeszcze w te wakacje. Pływała  z Oliwią w morzu, zakopywała Pawła w piasku po pachy. Zbierała muszelki dla wychowawczyni  - Szczyt szczęścia.

Wesoła, zawsze uśmiechnięta, nikt nie pamieta jej inaczej. Dwa stałe siekacze z przodu na wardze, za duże jak na jej drobna budowę, zawsze na wierzchu,  nie chowały się nawet w nocy.  Nigdy nie płakała, nigdy nie narzekała, nigdy nie marudziła, nigdy....

Każdy  weekend był zaplanowany pod Paulinke. Starsze dzieci miały nas w całości w tygodniu. Sobota i niedziela były układane tak, aby dać Paulince dom w pigułce . Rajdy, spacery, wycieczki. Co chwile słyszeliśmy jak mówiła : "Kocham cię " i przesyłała głosno całusa . Było to takie naturalne, normalne, niedoceniane... Bylismy po prostu szczesliwi.

Te wakacje spędziła naprawdę świetnie, każdy dzień z rodzeństwem i rodzicami. Chłonęła nas wszystkich w całości chcąc nadrobić czas spędzony w szkole, poza domem.

Na koniec wakacji pojechaliśmy odwiedzić babcię. Kobiecina ma juz 84 lata. Postanowiliśmy zrobić jej niespodzianke i na kilka dni udaliśmy sie na wieś. Paulinka była w siódmym niebie. Babcia, wujkowie, kuzyni. Duża rodzina wokół stołu. Piekła z babcia ciasta, sprzatała, śpiewała      (  miała głos jak prawdziwy  anioł ).

Pamietam jak babcia zmartwiona, jak to kobieta starszej daty,  mieszała zupe i litowała sie nad losem Paulinki. Powiedziała  wówczas do niej: "Oj maleństwo  ty moje, jaka ty biedna  jesteś że nie widzisz, jak mi ciebie żal" .  Na co Paulinka palnęła do babci ze swoim uśmiechem na buzi : "No co ty babcia, ja jestem szcześłiwa! Kocham cie " i posłała głośnego całusa  <cmok>  do babci przez całą kuchnię.

I pamietam jak wieczorem Paulinka pięknie recytowała  paciorek w łóżeczku,  ten co zawsze, ze złożonymi  malutkimi raczkami,  z przejęciem zbyt wielkim jak na takie małe dziecko, ze zrozumieiem, z miłościa, uwielbieniem dla Pana Boga, a babcia stała w progu i ze łzami w oczach, ze ścierka pod pachą  szeptem za nia powtarzała słowa modlitwy.... "Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi"......

Pamiętam droge powrotną. Piękne niebo, słońce za malutkimi białymi chmurka i jego blask jak na obrazkach:  bijące w ziemię czerwone, purpurowe aż promienie .

Jechaliśmy juz dobre trzy godziny, do domku został nam kawałeczek. Zadzwonił mąż, że wstawia zupę, a ja ją dokończę jak wrócę, zaklepie, doprawię. Wjechaliśmy w zakręty, serpentyna trzech zamkniętych kółek za Stolnem. Samochod zaczął rozpędzać  sie z górki , przyhamowałam aby uniknąć wypadku i..... 

Stało się, wpadłam w nie kontrolowany poślizg, straciłam przyczepność, mialam wrażenie, że jadę w powietrzu. Zjechałam na przeciwległy pas i zza łuku wyłonił sie żółty zderzak ciążarówki. Powidziałam na głos: "O cholera"  i zalało mnie białe światło.

Pamietam jak za mgłą , że leżałam na drodze i ktoś włożył mi kurtke pod głowę, żebym nie leżała policzkiem na mokrym asfalcie ( skąd tam woda?), pamietam czołgającą się w moja stronę średnią córkę jęczącą z bólu i trzymająca się za brzuszek. Żyje pomyslałam i zamdlalam ponownie.

Ocknęłam się na moment w szpitalu ,  krzyczałam : "Co z dziećmi, gdzie dzieci!". Uspokajano mnie,  że wszystko z nimi w porządku. Usłyszałam gdzieś z prawej strony  krzyk przestraszonej  Paulinki, pomyślałam płacze to znaczy że żyje.  Zemdlałam ponownie.

Kolejne przebłyski świadomości miałam w czasie przewożenia mnie korytarzem chyba na tomograf. Stał tam mąż z bratem , powiedział, że z dziećmi wszystko w porządku, są na oddziale pod obserwacją, ( co tu robi mąż ? ) , ogarnęłą mną radość i znów ciemność.

Świadomość zaczęła do mnie powracać podczas zszywania  kolana. Pan doktor uczył stażystę jak zręcznie i sprawnie zakładać szwy na rozszarpaną skórę. Miałam podobno dziurę w kolanie.

W czasie bardzo krótkiego pobytu na SZORze, odliczanego spłynieciem  dwóch  kroplówek, odwiedził mnie mąż i dwaj policjanci. To oni zaprowadzili mnie za zgodą pana doktora na oddział chirurgi dziecięcej.

Weszłam kuśtykając na salę innensywnej opieki. Leżała tam Oliwia i Paulinka pod kroplówkami , podłączono im sprzęt monitorujący pracę serca i obserwowano. Mąż pobiegł kilka sal dalej po syna. Przyszedł o własnych siłach.Siedzieliśmy wszyscy przy dziewczynach płacząc ze szczęścia, że jesteśmy razem cali i zdrowi.

Oliwia wyżalała się tatusiowi  , że boli ją brzuszek. Paulinka leżała grzeczna jak zawsze obok, miała siniaka na prawym oczku, nie mogła go otworzyć ( musiała uderzyć o szybe , pomyślałam ) , a na głos jęknęłam: "o Boże!", widok zabolał mnie tak, jak bym to ja się właśnie uderzyła. Serce mi krwawiło na ten widok, obwiniałam sie za to wszystko.  Mąż mówił, że cały czas Paulinka powtarzała: "Tęsknie za mamusią". Przyszedł pan doktor, poinformował nas, że dzieciom nic nie jest. Mają obicia spowodowane zaciśnięciem pasów bezpieczeństwa. Dlatego boli Oliwię brzuszek, a Pawła klatka piersiowa. Paulinka na nic się nie skarżyła, było jej tylko cały czas zimno. Rozmawiała z panem doktorem podczas mojej nieobecności , opowaiadała, że wraca właśnie od babci Zosi, że była w kościółku i modliła sie za duszę dziadziusia i że głośno śpiewała "Alleluja". Lekarz uspokoił nas wszystkich . Z racji, że to było sobotnie popołudnie postanowil zostawic nas w szpitalu na obserwacji.

Paulinka zawsze była malutka, drobniutka, chudzinka moja kochana . Było jej cały czas zimno na sali. Szok, nerwy, obce głosy, nie ma się co dziecku dziwić. Zapytałam siostrę, czy mogę sie do niej położyć do łóżka, szybciej ją ugrzeje niz te wszystkie koce i kołdry. Siostra sie uśmiechnęła na moja propozycje: " Mama to jednak mama"  - powiedziała - pozwoliła.

Wskoczyłam do łóżka, położyłam sobie Paulinke na brzuch pleckami do siebie, jak kangurzyca. Jej zimne nogi "po turecku" przytuliłam do swoich ciepłych łydek, wzięłąm za rączki, przykryła nas siostra po same zęby Paulinki. Nie wiem ile to trwało. Nie potrafię podać ile chwil, minut, czy godzin. Czas sie dla mnie jakby zatrzymał. Od tej chwili wszystko co pamietam działo się jakby obok mnie.

Paulinka sie ugrzała, uspokoiła, wyciszyła, jak by nawet odprężyła. W pewnym momencie  poczułam, że jest lejąca, cięższa, zrobiły sie jej niebieskie usta, zaczęłą się obduszać - robiła tak jak była malutka, nie zmartwiło nie to mocniej niz kiedyś, zawołaliśmy lekarza, aparatura nie mogła wychwycić funkcji życiowych. Siostra z wielkimi oczami przysunęłą drugi sprzęt, bo pomyslała, że ten sie popsuł. Paulinka zrobiła głośny głęboki oddech przypominający charczenie i ......przestała oddychać.....

Wpadli lekarze zaczęli szybko odłączać wszyskie kabelki przyłączone do Paulinki, siostry robiły to wolniej, niż chciała pan doktor, popchnął siostrę całym łóżkiem, aż ją to zabolało, przesłał jej znaczące ostre spojrzenie, napierał na nią licząc każdą sekundę. Wyjechali z hukiem . Zapadła cisza.

Przyjechała moja mama, siedziała przy łóżku Oliwii, a my staliśmy z mężem pod drzwiami sali bloku operacyjnego. Cały czas wbiegały tam siostry, donosiły krew. Jedna wielka krzątanina. Co jakaś czas jakaś wyszła , zaczepialiśmy ja, pytaliśmy co sie dzieje, czy wszystko w porządku. Zero odpowiedzi, za każdym razem głowa na dół, miałam wrażenie, że uciekały  przed nami. Któraś się w końcu zlitowała , zatrzymała się i powiedziała: " Naprawdę nie wiem, trzeba czekać na pana doktora". Czekaliśmy.

Po trzech godzinach wyszedł pan doktor. Poprosił nas do gabinetu wraz z drugim doktorem operującym . Poprosili abyśmy usiedli na pomarańczowej kanapie. Usiadł na przeciw nas w fotelu o tym samym kolorze. Spokojnie podniósł głowę i powiedział: "Paulinka nie żyje". Cisza. Po chwili zaczął precyzyjnie opowiadać, nie czekając na nasze pytania, mówił dalej tym samym spokojnym tonem ze łzami w oczach: " Akcja reanimacyjna nie dała efektu, nie przywróciliśmy jej funkcji zyciowych. Obrażenia były zbyt rozległe. Przyczyna zgonu prawdopodobnie krwotok spowodowany pękniętą śledzioną. Rozerwany żołądek. Resztę pokarze sekcja zwłok". Cisza.

Ja nadal tak siedziałam bez oddechu . Mąż zaczął pierwszy zadawać pytania:" Dlaczego, przecież robiliscie wszystkie badania. Nic nie widzieliscie. Co sie stało. Co teraz. " Milion pytań

Pan doktor wybiegl z mężem do średniej córki, ja zostałam z drugim lekarzem w gabinecie. Spojrzałam mu w oczy i zadałam pytanie: " Czy bezpośrędnią przyczyną śmierci były obrażenia od pasa ?". "Tak" - odpowiedział po cichu i spuścił głowę. "Czyli to ja ją zabiłam?". "Nie moze pani tak mowić, przecież to nie to nie pani wina. My też nie widzieliśmy wcześniej tak poważnych obrażeń. Ja osobiście z nia rozmawiałem, opowiadała mi o babci, o szkole, że jest w internacie. Dała mi cześć jak odchodziłem. Nie wiem dlaczego nie widzieliśmy ".  Płacz doktora i ciszę przerwał wpadający do gabinetu mąż:" Biorą Oliwię na operację!". Co? , Dlaczego? Jezu - następna!

Lekarze, siostry, od nowa gwar. Płacz Oliwii , krzyk:" Ja nie chcę na operacje, nie!". Lekarze przestraszeni nietrafnie postawiona diagnozą u Paulinki postanowili otworzyc Oliwię na wszelki wypadek, aby sie przekonać, że wszystko w porządku. "Otworzę , zobaczę i zaszyje" powiedział pan doktor do męża, "Ale muszę otworzyć".

Zabrali mi drugie dziecko! Płacz, lament, niemoc, bezradność, ból. "Boże nie zabieraj mi jej , nie dam rady , nie wytrzymam więcej , proszę..." płakałam na głos pod salą operacyjną. Mąż biegał jak w amoku, zaczepiał pielęgniarki, szarpał wręcz za fartuchy - uciekały w milczeniu i znikały w gabinetach.

Najgorsze trzy godziny w życiu: przed chwilą dowiedziałam się , że Paulinka nie żyje. Zabrali mi teraz Oliwię, która bardziej się skarżyła na ból niż siostra. Paulinka nie wróciła juz  do nas żywa, a teraz Oliwia tam jest i nie chcą nam nic powiedzieć. Siedziałam na twardej ławie pod oknem i patrzyłam na drzwi bloku operacyjnego, były mleczno białe. Widać było za nimi postacie rozmazane jak we mgle. Mrok korytarza, cisza, bijące serce jak oszalałe i te oszklone drzwi w białym świetle na przeciwko - to pamiętam najmocniej. W pewnym momencie otworzyła sie winda i wyjechał z niej mężczyzna z metalową trumna na kółkach. Zadzwonił na blok, otworzyły sie i zamknęły szybko szklane drzwi. Metalowa skrzynia sie zatrzymała, otworzyła. Włożył do środka małe zawiniątko leżące obok. Widziałam to wszystko . Nie wiem czy oddychałam. Płakałam bo wiedziałam , ze to Paulinka. Wyjechał, nacisnął guzik windy, ta przyjechała, wsiadł. Jak zahipnotyzowana patrzyłam za nią , aż zniknęła mi z oczu - moja Paulinka tam jechała, widziałam jej ostatnia drogę. To było traumatyczne przeżycie.

Wyszedł doktor do nas po trzech bardzo długich godzinach. Zaprosił do gabinetu jak poprzednio. Posadził na tej samej kanapie. Usiał na tym samym fotelu. Spokojnym tonem, juz nie tak cicho jak ostatnio powiedział:" Uszkodzenia u Oliwii były jeszcze większe niz u Paulinki. Pęknięta sledziona. Krwiak na grubym jelicie, chude jelito oderwane od kreski czy lini ( juz nie pamietam), obite płuco, trzustka. Musieliśmy w całości usunąc śledzione, zatrzymaliśmy krwotok, zeszyliśmy co się dało. Czekamy". Mąż zadawał pytania, setki pytań :"Co to znaczy, co dalej, czy wszystko będzie dobrze?". "Nie , czas pokarze, najbliższe dziesięć dni będzie decydujące" - odpowiedział pan doktor. "Czy przeżyje, chcemy tylko to wiedzieć, czy przeżyje?" - zapytał mąż. "Nie wiem, musimy poczekać" - odpowiedział lekarz. "Zrobilismy wszystko co mogliśmy, reszta nie zależy juz od nas, musimy czekać".

Pamiętam tylko jak mąż zadał pytanie wprost, czy gdyby Paulinke otworzyli zaraz po wypadku, czy by przeżyła. Pan doktor długo myślał i sam nie wiedział. Sam sie nad tym zastanawiał i sam miał do siebie o to pretensje.  Jednego był pewien:" Paulinka uratowała życie siostrze, gdyby nie ona nie operowalibyśmy Oliwii i do rana obie by umarły".

Kolejne dni to była gechenna. Oliwia walcząca o życie. Nie mogliśmy jej powiedzieć nic o Paulince, zabroniła nam pan doktor. Bał się , że ta wiadomośc ją zabije. Paweł potrzebujący pomocy psychologa - on nas wszystkich widział na miejscu wypadku, wezwał pogotowie, poinformował męża, widział mnie nieprzytomną na miejscu zdarzenia, Oliwię jęczącą , konającą prawie i Paulinke , która przy nim straciła przytomnośc w karetce. Był przekonany , że do szpitala wiozą trzy trupy. Nie wyobrażam sobie nawet jego mysli, i cierienia. I ja z mężem - organizująca pogrzeb swojego dziecka. Żyliśmy między szpitalem, a praca i domem oddalonym o 50 km. Pierwszy tydzień mama spała w szpitalu, a ja po pracy ją zmieniałam.

Po siedmiu nieprzespanych nocach i dniach pan doktor powiedział w końcu te czarodziejskie słowa:" Możemy juz sie powoli  zacząć cieszyć. Oliwii juz nic bezposredni nie zagraża".  Zapytałam niepewnie: "Panie doktorze to znaczy, że przeżyje?". "Tak" - odpowiedział juz bardziej stanowczo. Uff! Znowu sie popłakalam, a już myślałam, że nie mam skąd brać łez, tym razem byly to łzy szczęścia.

Zaraz po pogrzebie spakowałam ubrania i zamieszkałam z Oliwią w szpitalu. Paweł wyszedl już do domu i wraz z mężem radzili sobie sami. We wtorek, na dziesiąty dzień po wypadku postanowiliśmy powiedzieć Oliwii całą prawdę. Pan doktor wyraził na to zgodę, nie chcieliśmy dłużej tego przeciągać. Nie chcielismy pogrążać się w kolejnych kłamstwach ponieważ nawet pół przytomna i na morfinie dopytywała sie o siostrę i martwiła sie o nią okropnie. Rysowała dla niej rysunki, robiła koraliki na sznurkach. To było nie do zniesienia, te oszukiwania jej, że Paulinka zyje , ale jest z nia gorzej niż z Oliwią. Te ukrywanie łez,  smutnej miny - balam sie , że Oliwia pomyśli:" To ze mna jest tak źle skoro sa tacy smutni" i sie załamie. A ona musiała byc silna, musiała walczyć.

Poszliśmy do sali z telewizorem - świetlicy oddziałowej. Wyprosiliśmy wszystkich, zostaliśmy sami i tym samym schematem co wówczas do nas mówił pan doktor,  poinformowaliśmy Oliwię o śmierci siostry,  nie czekając na pytania wyjaśniaiśmy wszystko pokolei.

To wówczas Oliwia zadała pytanie czy Paulinka bedąc aniołem w końcu nas widzi.

Jesteśmy trzy miesiące po wypadku. Oliwia wróciła do domu, poszła do szkoły. Owszem jeszcze nie może ćwiczyć na w-f-ie , musi sie oszczędzać. Wypadły jej prawie wszystkie włosy na skutek leków w nią wlewanych oraz od znieczulenia . Paweł również poszedł do szkoły. Ja wróciłam do pracy. I jeżeli mam być szczera dopiero teraz dopadł mnie dół, depresja, załamanie. Teraz jak juz te wszystkie emocje usiadły, wyciszyły się zaczynam dopiero odczuwać pustkę, dziure w sercu tak wielka, że aż niewyobrażalną. Gdyby nie dzieci , które przeżyly nie dałabym rady. Część mnie umarla wraz z Paulinką i trzyma mnie tylko przy zyciu mysl, że musze być silna dla Oliwii i Pawła.

Bardzo dziękuje Paulince za to , że uratowała życie siostrze, że się poświęciła. Bogu za to , że mi ich wszystkich wówczas nie zabrał do siebie - jeszcze nie teraz. I lekarzom za ich walke i oddanie oraz rodzinie bez ktorej po prostu nie dałbym rady.

Dzieci żartują, że mamy teraz znajomości w niebie, mamy osobistego  Aniołka, który sie tam za nami wstawia i nam pomaga w codziennych trudach ziemskiego życia, które niestety nie jest usłane różami. 

 Dedykuje ten wpis mojemu mężowi, bez którego nie przeżyłabym tego