To była moja druga ciąża, upragniona wyczekana. Staraliśmy się o nią 9 miesięcy. Mieliśmy już 3,5-letniego synka.Tak pragnęliśmy mieć kolejne dziecko. Kolejny miesiąc, kolejne testy ciążowe i nic. To był listopad, znów dostałam miesiączkę. Była jakaś dziwna trwała już prawie 12 dni z przerwami. Nie dawało mi to spokoju. Wieczorem wizyta u gina i okazuje się, że jest pęcherzyk ciążowy ale nie wiadomo czy coś z tego będzie bo krwawię. Od razu szpital. Robią mi przez kolejne dni próby Bhcg. Rośnie...hurrra. Krwawienie ustało, tabletki na podtrzymanie pomogły. Tęsknię za moim synkiem w domu.Po 10 dniach pobytu zaczyna bić serduszko. Dają mi nadzieję,że wszystko będzie dobrze. Wracam do domu, mam zwolnienie i do pracy nie chodzę. Mija miesiąc. Wszystko jest ok. Ciąża rozwija się prawidłowo. Wracam pierwszy dzień do pracy. Ok godz. 13-tej wstaję od biurka żeby sobie zrobić coś do zjedzenia i czuję, że coś mi zaczyna lecieć. Momentalnie sztywnieję ze strachu ale powoli udaję się do ubikacji. Tam ze mnie leje krew i wypadają krwiste kule wielkości jajek. Wracam do pokoju zapłakana, mówię koleżankom, że chyba poroniłam. Koleżanka zawozi mnie od razu do lekarza. Robią mi usg - dzidziuś jest, serduszko bije. Jedziemy do szpitala. Tam znów usg, lekarka mówi, że wszystko jest w porządku, nie widzi żeby się coś złego działo z dzieckiem, kosmówka się nie odkleja. Mówi, że widocznie taka moja uroda. Mam wracać do domu. Dostaję leki i zwolnienie od pracy. Jest 20 grudnia, znów krwawię. Zaczynam panikować. Pakuję torbę i siostra męża zawozi mnie do szpitala. Tym razem innego. Domagam się od lekarza konkretnej informacji skąd to krwawienie, mówię że odpowiedź iż taka jest moja uroda mnie nie uspokaja. Trzech lekarzy robi mi USG, zastanawiają się czy dziecko jest na pewno w macicy bo dziwnie to wygląda. Mówię im, że musi być w macicy bo miałam już kilka usg i żaden lekarz nie wspominał że coś jest nie tak. Wołają ordynatora na konsultację, mówi że dzidzia jest w macicy ale jest duży krwiak wielkości 5 na 3 cm. Zatrzymują mnie w szpitalu. Na drugi dzień robią mi ponownie usg. Krwiak jest, mam leżeć i przyjmować leki. Obiecują mi, że w Wigilię rano wypiszą mnie do domu jednak nie chcą tego zrobić. Mówię im, że będę w domu leżeć, nie będę nic robić. Nie wypisują mnie. Wpadam w rozpacz. W domu czeka na mnie mój ukochany synek. Co to za Święta bez mamy. Jest mi strasznie źle i smutno. Ciągle płaczę. Proszę Boga i Ojca Świętego żeby nie zabierali mi mojego maleństwa. Proszę żeby krwiak się wchłonął i żeby wszystko było dobrze. Spędzam wigilię sama w szpitalnej sali. Dostaję kolację wigilijną ale nic mi nie smakuje. Oddział jest pusty. Jest tylko jedna położna. Jest zakaz odwiedzin bo panuje grypa. Jednak lekarz dyżurujący zezwala żeby wieczorem przyjechała do mnie rodzina. W drugi dzień Świąt na wizycie inna lekarka powiedziała mi, że nie wie po co mnie tu trzymają. Jeśli będę miała poronić to i tak poronię, nie ważne czy w szpitalu czy w domu. Wypisują mnie i wracam do domu. W domu prawie cały czas leżę. Mama przychodzi do nas codziennie i pomaga mi w obowiązkach. W 16 tc. okazuje się, że krwiak się wchłonął i wszystko jest ok. Już od kilku tygodni nie krwawię. Jestem szczęśliwa. Z dzidzią jest wszystko w porządku. Mogę chodzić ale mam się nie przemęczać. W 19 tc mam usg połówkowe. Lekarka mówi, że dzidziuś jest trochę mniejszy gdzieś o tydzień ale mam się nie martwić, gdyż nie które dzieci są mniejsze. Widzę, że coś jej się nie podoba ale nie mówi mi prawdy. Pytam o płeć dziecka ale mówi, że nie widać. Że dziecko jest źle ułożone i nie może wszystkiego pomierzyć i sprawdzić. Każe mi się umówić na za 3 tygodnie na powtórkę badania. Wracam do domu. Zaczynam się zastanawiać dlaczego tak słabo czuję ruchy dziecka. Mam wrażenie, że czuję je tylko rano a potem nic. No ale może to za wcześnie żeby czuć wyraźnie. Umawiam się na usg genetyczne do innego lekarza. Jest 1 marca 2010 r.- 22 tc. Jedziemy na to usg. W samochodzie dostaję sms-a od koleżanki, że urodziła rano córeczkę. Do lekarza idę sama a mąż poszedł z synem do kuzynki, która ma nie daleko salon fryzjerski . Nie chcę żeby synek się nudził w poczekalni. Siedzę na korytarzu, głaszczę brzuszek i czekam z niecierpliwością na swoją kolej. Wokół mnie siedzą ciężarne kobiety, niektóre same inne z partnerami. Dostaję od położnej reklamówkę z gadżetami i pismami dla kobiet w ciąży. Nadchodzi moja kolej. Lekarz każe mi się położyć i odsłonić brzuszek. Pyta czy to pierwsza ciąża. Mówię, że mamy już synka. Pyta co chcielibyśmy teraz, syna czy córkę. Mówię, że synek marzy o braciszku, mąż o córeczce a mnie jest obojętne. Zaczyna robić USG, podaje wymiary. Jestem zdziwiona bo wymiary wskazują, że dzidzia ma 19 tygodni. Mówię, że to niemożliwe bo jestem w 22 tc. Zaczynam się niepokoić. Lekarz jeszcze coś tam sprawdza i mówi, zaraz Pani wszystko wytłumaczę. Wyłącza usg, patrzy na mnie i mówi, że niestety ale serduszko dziecka nie bije, nie widać żadnych przepływów przez pępowinę. Jestem w szoku. Zaczynają mi płynąć łzy. Nie potrafię znaleźć chusteczki, lekarz podaje mi papierowy ręcznik.Wypisuje mi skierowanie do szpitala na wywołanie porodu. Wychodzę z gabinetu, nie patrzę na siedzące tam kobiety w ciąży, oddaję położnej reklamówkę z gadżetami i mówię jej, że jest mi już nie potrzebna bo moje dziecko umarło. Wychodzę z przychodni i po drodze dzwonię do męża. Z płaczem mówię mu, że nasze dziecko nie żyje.Zostawia małego u kuzynki i wychodzi mi na spotkanie. Przytula mnie i płaczemy tak na środku chodnika. Idziemy do kuzynki po małego. Mówimy jej co się stało. Jedziemy do domu po rzeczy do szpitala. Dzwonimy do mamy żeby zabrała naszego synka do siebie. Po drodze do szpitala dzwonię jeszcze do koleżanki, która rok wcześniej była w podobnej sytuacji i pytam czego się mam teraz spodziewać w szpitalu, jak to wszystko wygląda. W szpitalu lekarz prosi mnie poza kolejnością do USG. Potwierdza, że nasze dziecko nie żyje. Mówi, że jak chce to mogę wrócić do domu i przyjechać dopiero jutro. Chcę zostać w szpitalu.Mówią, że będą wywoływać mi poród. Pytam czy nie mogą mi zrobić cesarki. Niestety nie bo nie ma zagrożenia życia ani matki ani dziecka. Kierują mnie na salę. Jest tam dziewczyna po terminie i czeka na poród. Ciągle płaczę. Dziewczyna domyśla się, że coś jest nie tak. Mówię jej co się stało. Wołają mnie do zabiegowego i wkładają mi tabletkę na wywołanie skurczy. W nocy nie potrafię spać. Jest mi niedobrze. Zaczynam wymiotować. Położna daje mi tabletkę na uspokojenie. Rano wizyta, pytają czy czuję jakieś skurcze ale ja nic nie czuję. Przychodzi nowa dziewczyna na salę. Jej dziecko ma coś z nerką ale będzie żyło.Jest bardzo dzielna. Pogodziła się z tym, że jej synek urodzi się chory ale po operacji powinno być dobrze. Teraz jest nas trzy na sali. Staram się być "normalna". Rozmawiamy o różnych sprawach i czekamy na skurcze u trzeciej koleżanki, która ma urodzić drugą córeczkę. U mnie nic się nie dzieje. Dzwoni mój brat, nie pamiętam już który raz z kolei i pyta co u mnie. W końcu proszę go żeby do mnie nie dzwonił. Nie chcę nikogo widzieć prócz męża i synka. Kolejny dzień, kolejna tabletka i nic. Żadnego postępu. Lekarz mi mówi, że może to potrwać nawet 2 tygodnie. Zaczynam się czuć psychicznie coraz gorzej. Zakładają mi cewnik Foley’a ale to też nie pomaga. Zero rozwarcia. Okazuje się, że na sali obok leży moja koleżanka. Czeka na poród bo jest już po terminie. Cieszę się, że wkrótce urodzi a z drugiej strony w sercu mnie kłuje z powodu mojej straty. Moja współlokatorka urodziła córeczkę.
Nadszedł 5 marca i dalej nic. Wieczorem już byłam okropnie wymęczona tym całym wywoływaniem porodu, tym ciągłym wtykaniem mi paluchów. Wszystko mnie w środku bolało. Miałam dość. Chciałam się zbierać do domu. O 1 w nocy obudził mnie ból brzucha. Zaczęły się skurcze. Poszłam do położnej, że chyba coś się w końcu ruszyło. Zbadała mnie ale rozwarcia nadal nie było. Zaczęłam mocno krwawić. Chodziłam po korytarzu. Zadzwoniłam do męża powiedzieć, że chyba urodzę. Brakowało mi go. Wróciłam na salę, położyłam się ale skurcze były coraz silniejsze i nie pozwalały mi leżeć. Miałam bóle krzyżowe. Nie było przy mnie nikogo kto mógłby mi ulżyć w bólu. Zaczęłam sobie same masować plecy. Niewiele to pomagało. Bóle były już co 3 minuty. Bałam się, że moje jęki obudzą dziewczyny z sali i wyszłam na korytarz. Położna zawołała lekarkę żeby mnie zbadała. Powiedziała, że jest niewielkie rozwarcie i że chyba z tego nic nie będzie. Byłam wściekła, mówiłam, że nie jestem histeryczką, że ból jest okropny i na pewno niedługo urodzę. Zaprowadziły mnie do malutkiej sali porodowej żebym mogła być sama. Ból stawał się coraz silniejszy. Zrobiło mi się zimno w stopy. Poprosiłam położną żeby przyniosła mi skarpetki. Przykryła mnie kołdrą. Pamiętam, że przeszkadzało mi światło. Zostałam sama. Zagryzałam z bólu prześcieradło. Okropnie jęczałam. Najgorzej było jak skurcz napotykał moją ranę po cesarskim cięciu. Wtedy mnie, aż wykręcało. W końcu dostałam zastrzyk przeciwbólowy i ból stał się lżejszy. Na przemian zasypiałam i budziłam się. Wiedziałam, że za chwilę urodzę moje dziecko. Zawołałam położną. Powiedziałam, że mam bóle parte. Sprawdziła i szybko pobiegła po lekarza. Kazali mi przeć, nie potrafiłam za bardzo i lekarz nacisnął mi 2 razy na brzuch. Poczułam jak moje dziecko ze mnie wychodzi a za chwilę ten okropny dźwięk. To moje dziecko wpadło do miski. W tym momencie uświadomiłam sobie, że naprawdę urodziłam martwe dziecko. Że to nie sen. Do końca miałam nadzieję, że lekarze się mylili. Nie usłyszałam jego płaczu, była tylko cisza i ogromna pustka. Nie płakałam. Dostałam narkozę i wyczyścili mnie. Potem mnie obudzili i powiedzieli, że jest „po wszystkim”. Zapytałam się czy to chłopczyk czy dziewczynka. Urodziłam chłopczyka. Nie było mi dane go przytulić, wycałować, trzymać w ramionach. Położna mi go nie pokazała a ja nie pytałam. Zawieźli mnie na salę. Dopiero tam zaczęłam płakać i tęsknić za moim małym syneczkiem. Było mi niedobrze. Parę razy zwymiotowałam. Zadzwoniłam do męża powiedzieć żeby przyjechał i że urodziłam synka. Był 6 marca 2010 r. , rocznica ślubu moich rodziców. Wybraliśmy dla niego imię Mikołaj. W szpitalu dali mi kartę statystyczną zgonu mojego dziecka. Patrzyłam na to i nadal nie wierzyłam, że to prawda, że mojego synka już nie ma. Odwróciłam się do ściany i płakałam. Chciałam żeby to nie była prawda, chciałam cofnąć czas. Zaczęłam wyobrażać sobie jakby wyglądał, jakby się bawił ze swoim braciszkiem. Zaczęłam do niego mówić i przytulałam go w marzeniach. Pragnęłam by nasze dziecko nie umarło. By mieć je z powrotem, tulić w ramionach, trzymać w swej dłoni jego małą rączkę, czuć jego zapach. Przepraszałam go za to, że nie mógł się urodzić żywy. Lekarz mi powiedział, że nie cierpiał jak umierał bo nie miał jeszcze dojrzałego układu nerwowego więc nie czuł bólu.
Podczas obchodu lekarz zapytał czy chcę pójść do domu. Chciałam jak najprędzej stamtąd wyjść. No ale i tak wyszłam dopiero następnego dnia.
Teraz czekało nas załatwienie wszystkich formalności. Najpierw akt urodzenia, następnie wizyta w zakładzie pogrzebowym, wybieranie trumienki i urny. Wybraliśmy białą z gołąbkami. Potem pochówek. Skremowaliśmy ciałko naszego synka. Pozwolono mi samej zawieść urnę z prochami na cmentarz. Pamiętam jak siedziałam w samochodzie i trzymałam prochy mojego dziecka. Było okropnie zimno, na dworze padał śnieg. W końcu przyszedł ksiądz. Odbył się katolicki pochówek naszego synka mimo, iż nie został ochrzczony. Ksiądz odmówił modlitwę, odbyło się przyrzeczenie chrztu i polecił nasze dziecko miłosierdziu Bożemu.
Na grobie Naszego syneczka jest epitafium: „ Choć nasze oczy Cię nie ujrzały to nasze serca dawno pokochały”.
Ku pamięci naszego synka Mikołaja, ur. i zm. 06.03.2010 r.
Kochamy Cię syneczku.